Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wpatrywał się w dziewczynę niczym wąż boa w śmiertelnie przestraszonego królika. - Żadnych karaluchów? Myszy? - pytał, bo mu się to wszystko nie mieściło w głowie. Lucy McCormick miała dość. - Przestań się czepiać! - warknęła. - Zawsze trafi się jakaś mucha w zupie. Albo włos. Jodie zatrzepotała rzęsami. - To najczystsza wytwórnia od San Francisco po Los Angeles! Tam wszystko lśni. Urząd Sanitarny Miasta kontroluje ją co miesiąc. I nigdy się nie przyczepili. Do niczego. - Ucho mogło zostać podrzucone już tutaj - powiedział Pete łagodnie. - Ale jak? Jak? - zdenerwował się Marc Thomas. - Nie jak, tylko kiedy - wymruczał Jupiter. - Czy pojemniki dowożone są z wytwórni? Jodie pokręciła głową. - Furgonetka-chłodnia przywozi lody w beczkach. Takich ogromnych. Nie jesteśmy jedyną lodziarnią. Przeładowują je do naszych pojemników. - I wtedy można coś do nich podrzucić - stwierdził Bob. - Czy zawsze ci sami ludzie obsługują furgonetkę? Jodie spojrzała spłoszona na ojca. - No... przeważnie. Znam kilku. Ale dziś... - Co? - Jupiter Jones zawisł wzrokiem na jej ustach. - Dziś był z nimi taki jeden... nie znam go. Wysoki, w białym kitlu, jak wszyscy. Pete położył jej dłoń na ramieniu. - Przypomnij sobie, Jodie, jak wyglądał. To ważne. Lucy McCormick wzruszyła ramionami. - Dajcie dziewczynie spokój! Dość się nadenerwowała. Jodie podniosła oczy. Pete umiał robić wrażenie. Jeśli tylko chciał. - Miał bardzo czarne brwi. Takie zrośnięte... tutaj - pokazała palcem. - I długie włosy zakrywające uszy. Bob coś szkicował w notesie. - Takie? - spytał, podsuwając rysunek. - Prawie - skinęła głowa. - Ale bardziej... faliste. Po dziesięciu minutach powstał portret pamięciowy. - Dzięki, Jodie - Jupiter podniósł się ciężko. - Wracamy do Kwatery Głównej. - Bob, zostaw wizytówkę z adresem i telefonami. Na wypadek, gdybyś sobie jeszcze coś przypomniała. Wracali starym fordem bez włączonej klimatyzacji. - Można umrzeć w tym gracie! - stęknął Bob. - Zgoda. Ale uruchomienie klimatyzacji to podwójna porcja paliwa. A ja mam tylko osiem dolarów w majątku! - usprawiedliwiał się Jupiter. - Najwyższy czas coś zarobić. - Skręć w drugi zjazd! - zażądał Pete. - Do Grovenor? - Właśnie. Co nam szkodzi sprawdzić, czy facet o zrośniętych brwiach dalej pracuje w wytwórni. Mówi się, że chcieć to móc. Ale nie zawsze. Zakład otoczony solidnym murem miał dwa wejścia. Oba z elektronicznymi bramkami. Biały budynek położony w głębi wydawał się całkowicie pusty. Góry plastikowych beczek ułożonych w równe stosy zalegały wysypany jasnym grysem obszerny plac. Bob wysiadł. - Jest dzwonek. Próbujemy? Jupiter skinął głową. Zanim Andrews położył palec na przycisku, pojawił się dozorca z dwoma psami. Nie ujadały ani nie warczały. Ale ich potężne paszcze odsłaniały różowe dziąsła i rzędy wspaniałych zębisk. - Jak krokodyle! - Bob cofnął się. - Czego? - warknął uprzejmie dozorca. - Chcieliśmy rozmawiać z panem Samem Sparrowem - Bob miał minę biznesmena z milionem na koncie. - Szefa nie ma. - A kiedy będzie? Dozorca obrzucił chłopców uważnym spojrzeniem. Ich stary ford, brudny, z obtłuczonymi drzwiami nie zrobił na nim oszałamiającego wrażenia. Oni sami też nie. - W interesach przyjmuje w kantorze. Od siódmej do jedenastej. - Odwrócił się, a psy wywiesiły różowe chusty. Tak wyglądały ich olbrzymie jęzory. Bob wrócił jak niepyszny. - Przyjedziemy jutro. Jupiter Jones żuł gumę. - I co? Zapytamy, czy obciął komuś ucho? I podrzucił do pojemnika z cynamonowymi? Już go o to molestuje Mat Wilson. Dam głowę, że wezwał szefa na komisariat. Pete przytaknął. - Pewnie tak. To co robimy? - Nic. - Jak to: nic? - oburzył się Bob. - A facet ze zrośniętymi brwiami? Może tu gdzieś jest? - Może - mruknął Jupiter, włączając pierwszy bieg. - Tylko że te urocze psiaki zeżrą cię paroma kłapnięciami zębów. Widziałeś, jak je szczerzyły? Bob wstrząsnął się na samo wspomnienie. - Coś trzeba robić - upierał się, zacinając wargi. - Oczywiście, że trzeba! - zgodził się Pete. - Ale raczej spróbujmy nacisnąć konstabla Lawsona. George czasem puszcza farbę. Poczekamy na wyniki ekipy Sanchez. To przecież mogło być ucho plastikowe. Mało takich robi się w wytwórniach filmowych? ROZDZIAŁ 2 KIM BYŁ FACET ZE ZROŚNIĘTYMI BRWIAMI? Bob łasił się niczym mały psiak. Postanowił złamać opornego dziś George’a Lawsona. - I co? - w jego wzroku było morze łagodności. Cały ocean przymilności i szczerego podziwu. - Nie zawracaj głowy, Andrews! - warknął George, wkładając kolejny ołówek do automatycznej strugarki. Zazgrzytało, posypały się wiórki. Bob czuł, jak mu cierpnie skóra. “Po co, u diabła, tyle ołówków? Komisariat w Rocky Beach to średniowiecze! Protokoły wciąż piszą na starej maszynie z wałkiem!” - Chcę cię tylko prosić o przysługę - jęczał skruszony dokumentalista. - Co odkryła Sanchez? Przecież to nie tajemnica. George Lawson poluzował krawat