Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Uśmiechnął się szeroko i powiedział, że jest to policjant delegowany do towarzyszenia mu przy każdym wyjeździe do dżungli dla ochrony przed Mumptyvayanem, bo wszyscy uważają, iż dakoi-ta na pewno chce go ograbić, a może nawet porwać dla wymuszenia okupu. Zauważyłem, że bawi go ta sytuacja. Bardzo szybko dojechaliśmy na teren projektowanej tamy i poszliśmy brzegiem w dół rzeki w asyście uzbrojonego policjanta, który wlókł się za nami stukając buciorami po kamieniach lub zapadając się w miękki piasek. Mrugnąłem znacząco do inżyniera i zacząłem wypytywać policjanta, co wie o Mumptyvayanie. Nieomal od razu dał upust nagromadzonemu rozgoryczeniu. Przyznał, że jest na służbie rządu, ale ten rząd składa się z samych głupców. Czy to ma jakiś sens wysyłać go samego, z tą śmieszną bronią, do ochrony tak dostojnej osoby jak inżynier przed słynnym i potężnym Mum-ptyvayanem! Zapytałem, co brakuje jego karabinowi. Splunął z obrzydzeniem, zdjął broń z ramienia i podał mi ją wzgardliwym gestem. — To wcale nie jest karabin, choć go zrobiono, żeby tak wyglądał — zapewniał mnie. — To zwykła śru-tówka. Wziąłem od niego broń i ze zdumieniem przekonałem się, że rzeczywiście jest to tylko śrutówka, ale z długim łożem, aby imitowała wojskowy karabinek. Policjant otworzył przytroczoną do pasa ładownicę i po- 226 towe. naooje śru- — Rząd chce, żebym z czymś takim bronił wielkiego człowieka i strzelał lepiej od tego bandyty Mumptyva-yana, który jest strzelcem wyborowym — powiedział z miażdżącą pogardą. — A poza tym te naboje niosą najwyżej na pięćdziesiąt jardów — dodał po chwili. — Wystarczy, żeby Mumptyvayan usiadł na kamieniu o sześćdziesiąt jardów ode mnie i może śmiać się ze mnie do woli, a ja mu nic nie zrobię. Za to on będzie mógł podziurawić kulami mnie i sahiba inżyniera na wylot. Pfuj! — splunął znów z obrzydzeniem. Z trudem zachowując spokój zapytałem: — Powiedz mi, przyjacielu, co wobec tego zrobisz, jeśli Mumptyvayan ukaże się nagle spoza jakiejś skały lub krzaka? Policjant zadrżał i z przerażeniem spojrzał na znajdujący się o jakieś siedemdziesiąt pięć jardów od nas wielki głaz i rosnącą za nim gęstą kępę drzew. W przypływie szczerości zwrócił się do nas obu: — Mam rodzinę, żonę i sześcioro dzieci, a najmłodsze to jeszcze niemowlę. Kto ich wyżywi, jeśli ten łotr mnie zabije? Przebaczcie mi, dobrzy panowie, ale gdyby się tu teraz pokazał, rzuciłbym na ziemię tę zabawkę i prędko uciekł. Zaczęliśmy się śmiać, aiby wybawić go z kłopotliwej sytuacji, bo szybko zorientował się, że powiedział coś bardzo niewłaściwego. — Mów wszystkim naokoło, żeby powtórzyli temu hultajowi Mumptyvayanowi, że dorai Anderson chętnie by się kiedyś z nim spotkał — poprosiłem go. W trzy lub cztery miesiące po tej rozmowie wybrałem się na mój dwunastoakrowy skrawek ziemi, położony na brzegu Chinar dwadzieścia mil w górę rzeki 15* 227 ». -, od miejsćajw Którym łączy się m« u -^a^^j._._____ tam wypocząć przez kilka dni. Pozwoliłem memu staremu przyjacielowi i shikari, Randze, zamieszkać na tej ziemi i uprawiać ją na własny użytek, zawsze wiąc gorąco mnie prosił, żebym w czasie swego pobytu nie rozkładał namiotu, lecz mieszkał z nim w chacie, którą sobie zbudował w rogu poletka. Wolałem jednak mieszkać w namiocie, który zazwyczaj rozpinałem w zupełnie innym miejscu. • — Niech mnie dorai posłucha — upierał się Ranga. — W okolicy jest bardzo zły słoń i kręci się tu czasem po nocy. Zobaczy twój namiot i stratuje cię, zanim się obudzisz. — Zły słoń? — zdziwiłem się. — Trudno mi w to uwierzyć. W Departamencie Leśnictwa nic mi o nim nie mówiono. Działo się to w środku lata. Wszystko wokoło było zeschnięte na wiór i wystarczyłaby najmniejsza iskierka, żeby dżungla zaczęła płonąć. W rzece Chinar nie było ani kropli wody. Trudno było uwierzyć, aby o tej porze roku pojawił się tu jakiś słoń. Wszystkie słonie trzymały się brzegów Cauvery, gdyż na przestrzeni wielu mil nie było innej wody. — Czy jesteś tego pewny? — zapytałem ponownie Rangę z odcieniem niedowierzania w głosie. Ranga starannie unikał mego wzroku. Po chwili zaczął mówić szeptem: — Mumptyvayan jest tutaj. Wczoraj w nocy przyszedł do mojej chaty o świetle księżyca i rozmawiał ze mną. Znam go i nie zrobi ci krzywdy, jeśli będziesz u mnie, dorai. Ale jak będziesz mieszkał samotnie... kto wie? Może cię ograbić! A nawet zabić. Nic nie wiadomo. — Ależ to wspaniale! — zawołałem uszczęśliwiony. — Od dawna chcę poznać tego zawadiakę. Pójdź namiotu. Chcę z nim porozmawiać. Ranga udawał, że czuje się zdziwiony i obrażony. — Dlaczego mnie o to prosisz? —' zapytał. — Czy jestem przyjacielem bandyty? — Oczywiście że jesteś — odparłem. — Ale nie bój się, nikomu o tym nie powiem. Rozstawiliśmy namiot w rogu poletka, gdzie zwykle obozowałem. Do dziesiątej wieczorem prowadziłem długą rozmowę z Rangą siedząc przy ognisku, po czym wszedłem do namiotu, a Ranga wrócił do swojej chaty stojącej na drugim końcu poletka. Doskonale pamiętam, że nie zostawiłem palącej się latarki, bo światło przyciąga moskity, których jest pełno w tych stronach. Ale w świetle księżyca jasno było jak w dzień i dokładnie widziałem odległy o ćwierć mili szeroki pas drzew, wyznaczający bieg rzeki Chinar. Zasnąłem myśląc o da-koicie. Nagle się obudziłem. Żaden dźwięk nie zakłócił mego snu, ale wiedziałem, że nie jestem sam. W wejściu do namiotu rysowała się sylwetka mężczyzny, widoczna od stóp do głów w jasnym świetle księżyca. Trzymał o-burącz opartą na piersi śrutówkę, wycelowaną wprost we mnie. Miał na sobie koszulę khaki wyrzuconą na obdarte szorty, a u pasa wisiały na rzemykach dwa długie, groźnie wyglądające sztylety, po jednym na każdym biodrze. W poprzek piersi przypięty miał pas z nabojami, których mosiężne stopki połyskiwały w świetle księżyca. Wielka chusta związana w turban okrywała mu głowę, ale widziałem wyraźnie jego czarne bujne wąsy, sięgające skroni. Na nogach miał brązowe buty na gumowych podeszwach. Zamrugałem i przetarłem oczy, ale nie znikną}. Zobaczyłem na zegarku, że jest punkt druga