Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Rozwiązanie było gdzieś blisko, czuliśmy to, i poczucie własnej bezsilności denerwowało nas do tego stopnia, że chciało się postąpić z mózgiem tak, jak z nawalającym przyrządem — porządnie go stuknąć. Spałem źle, podejrzewam, że inni też. Starczyło, bym zamknął oczy, i już odżywał obraz postaci znieruchomiałe} na dnie przepaści. Słyszałem jej krzyk... Uznałem więc za stosowne otworzyć oczy, choć w kabinie było zupełnie ciemno. Tak ciemno jak na planecie. Nie, tak nie można — pomyślałem sobie. — Nie zrozumiemy niczego, jeśli nie wyjdziemy wreszcie poza granice ziemskich wyobrażeń. Interesujące, tylko jak to zrobić? Cały tok naszych myśli, cała nasza psychologia są przecież tak nierozerwalnie związane z Ziemią. Nieprawda. Przecież byliśmy już na wielu planetach i czas już najwyższy odciąć się od ziemskich wyobrażeń. Nie uda nam się to całkowicie, ale możemy spróbować. Znacznie gorzej jest na przykład z tymi wyobrażeniami, które wiążą się ze Słońcem. Gdzie byśmy bowiem nie byli, otaczamy się przecież światłem, atmosferą słonecznych promieni. I nic człowiek na to nie poradzi. Możemy wiedzieć i wiemy, że istnieją inne rodzaje światła (wykorzystujemy je nawet). Stworzyliśmy instrumenty, które widzą wszystko inaczej aniżeli my, ale i tak zawsze sprowadzamy to, co za ich pomocą dostrzegamy, do języka widzialnych obrazów lub symboli. Rozum jest naszym przewodnikiem, zaś oczy jego najpewniejszymi doradcami. Spróbuj zamienić je na radio. Nie, taką operację można przeprowadzić na maszynie, ale nie na człowieku. To jest myśl! Trzeba spuścić na powierzchnię planety cybera z radiookiem o tych samych możliwościach, o tej samej czułości, jaką wykazywały ócz;' tuziemców, i zobaczyć, co się z nim stanie. Podekscytowany zapaliłem światło. Jak zawsze po przebywaniu w ciemnościach przez kilka sekund widziałem jedynie do bólu jasne, rozmyte kształty przedmiotów. Tak właśnie było na planecie — pomyślałem. — Eksplozja, a potem ślepota i mrok... Biedacy nie mieli powiek i dlatego. Moje serce biło jak oszalałe. Szukaliśmy eksplozji, gdyż nasze doświadczenie mówiło nam, że oślepić może tylko niespodziewany, silny wybuch. A jeżeli to nie to? A jeżeli ten stopień radiojasności, który uznaliśmy za normalny, wcale takim nie był?... ^ Tak, to by wyjaśniało wszystko... Właśnie że niczego nie wyjaśniało! Gdyby u nas na Ziemi słońce raz na milion lat przez miesiąc lub dwa świeciło dziesięć razy jaśniej, to ewolucja niewątpliwie uwzględniłaby ten fakt. Tym bardziej na tej planecie. Nie mogło być przecież tak, że gwiazda świeciła jednakowo jasno, a potem ni z tego, ni z owego tuż przed naszym przylotem wybuchła powodując nieobliczalną w skutkach katastrofę. A jednak w tym coś jest... Przede wszystkim w zbieżności obu wydarzeń. Jakby nasz przylot... Jakby nasze zbliżanie się... Nie ubrany pobiegłem do pomieszczenia z aparaturą. Leo był tam jeszcze. Wybałuszył oczy, ale .nie dałem mu dojść do słowa. — W jakim paśmie pracują nasze lokatory? — Zaraz zobaczę. A co? — Nie wiesz?! — Pamiętaj wszystko, człowieku, gdy masz tyle spraw na głowie... Co z tobą?! Zdążyłem już odczytać wskazania automatów. — Leo, błagam cię, w przybliżeniu, choć w przybliżeniu określ, jaka jest moc naszych lokatorów na powierzchni? Liczba, możesz podać liczbę? Leo podał liczbę. Jeszcze niczego nie rozumiał, a ja wiedziałem już wszystko. Wiedziałem to.. Nasze automaty wybrały akurat te częstotliwości fal, na których atmosfera była najbardziej przezroczysta, a które właśnie dlatego były tu „światłem życia". Tylko że nasze przyrządy były mniej czułe aniżeli „oczy" mieszkańców planety, a widzieć chcieliśmy przecież jak najlepiej. I w ten sposób nasze lokatory zapłonęły palącym słońcem. My sami oślepiliśmy ten świat, gdyż byliśmy pewni, że cechy ludzkiej fizjologii to nasza i tylko nasza sprawa. Leo mówił coś jeszcze, ale nie słyszałem go. Widziałem czarną planetę, na której przez wiele lat trzeba będzie ratować to, co jeszcze można było uratować. A myśl o czekającym nas piekle, choć może się to wydać dziwne, sprawiła mi ulgę. • Michał Griesznow — Jeszcze jedno martwe miasto — Jeszcze jedno martwe miasto... — Które to już, dziesiąte? Cała planeta pokryta ruinami! — Stara zużyta skorupa... — Gdzież się, do diabła, podziały kosztowności? Przecież chyba je znali. Mieli takie ślicznotki, że... - Ślinka ci na nie cieknie, co. Garry? — zarechotał ktoś. — Dość tego! — krzyknął Thomas Wells. —Trzeba mieć szacunek dla starej cywilizacji. Był to jedyny rozsądny głos pośród bełkotu pechowców, a przecież napadli go: — Marzyciel! Ktoś patrząc na skały i pustynie planety rzucił: — Podłożyć by tak staruszce kilka anihilacyjnych... Thomas nie słuchał, do niego należało sprawne lądowanie w pobliżu miasta. Ostatecznie chłopcy mają rację. Wybrać się na odległość trzydziestu parseków od Wybawcy tylko po to, by oglądać te gruzy, to przecież absurd. Cóż go w gruncie rzeczy obchodzi jakaś stara cywilizacja? Tak jak wszyscy poszukuje złota i diamentów. Ale skarbów na planecie nie było jakby na złość poszukiwaczom. I to nawet tam, gdzie powinny były być. Na nadgarstkach posągów zamiast bransolet ze złota ołowiane tasiemki, a w klipsach ziarna grafitu... Posągi były wspaniałe— to przyznawali obiektywnie wszyscy, obrazy—witraże z kolorowego szkła również. Ale przecież nie wypchają ładowni statku posągami Wenus czy witrażami! Wybawca takiego towaru nie przyjmie, a oni zostaną po prostu wyśmiani. Wredna planeta! Żeby znaleźć taką, na której znają wartość użytkową metali. Martinowi Linkowi powiodło się: natrafił na humanoidów składających hołd złotym bałwanom. Oczywiście znalazł się w szeregach Pierwszych planety, a piwnice jego zamku podobno nadal jeszcze pełne są złotych posągów. Ale Martin to chytrus — za nic nie chce zdradzić koordynatów planety. Zresztą kto . wie. czy nie zniszczył jej już ładunkiem anihilitu