Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wcale nie w jakiejœ wielkiej wojnie, nie z jakichœ wa¿kich powodów, tylko po prostu z nudów. W imiê Umoya Omube, dla którego nawet œmieræ by³a niska, przyziemna, przypadkowa i g³upia. Musi podejœæ. Nie ma siê nad czym zastanawiaæ, bo wtedy siê nie zdecyduje. Jak przed skokiem do lodowatej wody. Cztery, trzy, dwa, jeden...ju¿. Sekundy rozci¹gnê³y siê pomiêdzy przera¿onymi, g³uchymi uderzeniami serca, które brzmia³y w jego uszach niczym pogrzebowy dzwon. Prze³ama³ dygoc¹ce, sztywne miêœnie i post¹pi³ krok naprzód. Nikt nie zwróci³ na niego uwagi, byli zajêci Orzechowskim, który znowu le¿a³ na ziemi. Ziêba ostro¿nie podniós³ nogê i przest¹pi³ nad le¿¹cym nadal bez czucia Krzyckim. Z uchylonych ust dŸwiêkowca wyciek³a odrobina œliny i wsi¹k³a ciemn¹ plamk¹ w pustynny py³ obok policzka. Ziêba zrobi³ nastêpny krok. Przecisn¹³ siê pomiêdzy stoj¹cymi bezradnie kolegami i wyszed³ na pust¹ przestrzeñ, pomiêdzy jeñcami a rozkrzyczanym krêgiem napastników, zalan¹ ostrym blaskiem reflektorów samochodowych. Dostrzegli go. Krzyk, niezrozumia³y, w bantu. Ostrze¿enie, albo rozkaz. Jeszcze jeden krok. Trzask suwad³a. Podwójny, metaliczny klekot naboju wje¿d¿aj¹cego do komory nabojowej. Uniwersalne, ostatnie ostrze¿enie, zrozumia³e ponad wszystkimi jêzykami. Zignorowa³ je, wyraŸnie widz¹c jak ogarnia go hucz¹ca ciemnoœæ. Pozosta³o mu tylko centrum pola widzenia, odrobina œwiat³a, gdzie widnia³a twarz przywódcy. Ciemnobr¹zowa, b³yszcz¹ca od potu, z upiornie jasnymi bia³kami, czarny, szczeciniasty zarost, zupe³nie inny ni¿ u bia³ych, otacza³ mu usta i k³êbi³ siê jak ostry mech na podbródku. Drobne kropelki potu zatrzymywa³y sie w tym zaroœcie i lœni³y jak kryszta³ki. Rozdête wœciekle szerokie nozdrza, nadawa³y mu wyraz niepohamowanej furii. Jeszcze jeden krok. Zaraz umrê. Teraz siêgn¹æ do kieszeni. Bardzo powoli, ¿eby nie wywo³aæ gwa³townej reakcji. Nag³ego gradu gor¹cych, twardych pocisków, które w sekundê zamieni¹ go w r¹bankê. Nie by³o potrzeby. Zacz¹³ unosiæ oporn¹, drewnian¹ rêkê, do kieszeni koszuli, kiedy poczu³ delikatny, pojawiajacy siê stopniowo nacisk na spocone wnêtrze d³oni, ostr¹, sztywn¹ krawêdŸ karty. Dowódca wrzeszcza³, pluj¹c œlin¹, a Ziêba wyci¹gn¹³ kartê w jego stronê. Prosto pod oczy. Murzyn nie zareagowa³. Pchn¹³ Ziebê w ramiê, odrzucaj¹c go do ty³u i wyrwa³ mu kartê z d³oni. Nie patrzy³ na ni¹. NIE PATRZY£ NA NI¥. Musia³ na ni¹ spojrzeæ, ale w ogóle go nie interesowa³a. Podniós³ pistolet, poobijanego webleya, pamiêtaj¹cego jeszcze Tobruk i przytkn¹³ Ziêbie lufê do czo³a. Na samym œrodku. Trzask bezpiecznika zabrzmia³ og³uszaj¹co, jak odg³os z³amanej koœci. A potem ciekawoœæ zwyciê¿y³a i mê¿czyzna spojrza³ na trzymany w d³oni kawa³ek plastyku. Przelotnie, jednym okiem. Wystarczy³o. Zimny, parz¹co metaliczny nacisk lufy ust¹pi³. Bandyta zamruga³ oczami i lekko rzuci³ g³ow¹, jakby razi³o go œwiat³o. A potem wlepi³ wzrok w rysunek, nachylaj¹c kartê w ró¿ne strony. - P³acê ci - powiedzia³ Ziêba po polsku, z trudem zmuszaj¹c skurczone, wyschniête gard³o do wysi³ku. Krew wali³a mu w têtnicach szyjnych z tak¹ si³¹, jakby po³kn¹³ w³asne serce. - Zabierz nas do oazy. No Afrikaans. Bolando. Polonia - improwizowa³ z wysi³kiem, uœmiechaj¹c siê jaby mia³ na twarzy glinian¹ maskê. - Fuck apartheid. Murzyn opuœci³ bezradnie rêkê z pistoletem. Spogl¹da³ to na Ziêbê, to na kartê z uniesionymi brwiami i zmarszczonym czo³em, na ktorym malowa³ siê ciê¿ki umys³owy wysi³ek. Poland? - spojrza³ na kartê, najwyraŸniej usi³uj¹c zebraæ myœli. - Walesa? Walesa good, Walesa- mandela. -Yes - wyj¹ka³ Ziêba og³upia³ym tonem. Te¿ coœ. Murzyn schowa³ webleya do kabury, nastêpnie jakoœ niepewnie odda³ Ziêbie kartê i nagle trzepn¹³ go po przyjacielsku w ramiê. Ziêba nie widzia³ ju¿, jak szef wrzeszczy do swoich ludzi, pokazuj¹c na zdezorientowan¹ ekipê stoj¹c¹ z podniesionymi rêkami, ani jak Murzyni nagle opuszczaj¹ broñ i œmiej¹ siê podnosz¹c z ziemi zmaltretowanego kamerzystê i otrzepuj¹ go z py³u oblepiaj¹cego ubrania. Zemdla³. - Mia³ ptasi¹ twarz? - zapyta³ Stefan. - Albo maskê, czy jakiœ rysunek na twarzy. Nie jestem pewien. By³o ciemno. Wygl¹da³ potwornie. Siedzia³ na kamieniu, a w³aœciwie kuca³, jakoœ tak dziwnie. Mówi³ do mnie po polsku. - Bia³y? - Chyba nie. Trudno powiedzieæ, mówi³em ci - nie widzia³em dok³adnie, ale raczej wygl¹da³ na czarnego, o ile w ogóle by³ cz³owiekiem. - A kim? - Nie wiem. Strzeli³em do niego, a wtedy znikn¹³. - Gdybyœ strzeli³ sekundê wczeœniej, trafi³byœ tego czarnego Janosika w sam œrodek twarzy. Akurat zjechali z wydmy i odstrzeli³eœ im tylko reflektor z dachu. Wtedy sto kart by nie pomog³o. -Jezu, i tak mieliœmy fart. Mogli nas spaliæ. - Krzycki nie s³ysza³ dok³adnie o czym mówili, gêsty od piachu pustynny wiatr zag³usza³ wszystko. Landrover ko³ysa³ siê na holu za pó³ciê¿arówk¹ niedosz³ych oprawców i toczy³ w stronê oazy Sitachwe. D¿wiêkowiec pochyli³ siê w stronê Stefana i Ziêby siedz¹cych z przodu. Wszystkim trzês³y siê rêce i czuli siê s³abi jak niemowlêta, wiêc Krzycki nie zwróci³ uwagi, ¿e nikt nie podtrzymuje rozmowy. Odreagowywa³ s³ownym katarem; to o farcie i spaleniu mówi³ ju¿ siedemnasty raz. Ziêba milcza³, bo przeczuwa³ najgorsze. Umoya Omube' przegra³ potyczkê, ale wojna trwa³a. Co teraz? Meteoryt? Piorun z jasnego nieba? Katastrofa samolotu? Czeka³o go teraz ¿ycie z rêk¹ na kaburze, sprawdzanie ka¿dego krzes³a i zagl¹danie w ka¿dy ciemny k¹t. To nic. G³upstwo, w porównaniu z ¿yciem, które toczy³, kiedy jeszcze by³ zablokowany. A mo¿e krokodyl? Dziurawa ³ódka? Nie wydarzy³o siê nic z tych rzeczy. * * * - Oczywiœcie, musimy jeszcze przeprowadziæ kilka badañ - powiedzia³ doktor równym, nienaturalnie spokojnym g³osem. Wszystko w porz¹dku, jesteœ w bardzo dobrych rêkach, pan profesor jest najlepszym specjalist¹, a to jest bardzo droga, prywatna klinika. - Jednak chcia³bym rozmawiaæ z pañsk¹ ¿on¹. Uczucie w pierwszej chwili by³o takie, jak wtedy, gdy na œrodku Kalahari, spotka³ twarz¹ w twarz swoje przeznaczenie, jak wtedy, gdy kilka przeznaczonych na jego œmierteln¹ koszulê opon r¹bnê³o z ³omotem o rudy piach pustyni. Jak wtedy, gdy w Sarajewie sta³ siê osobistym celem boœniackiego snajpera. Jak wtedy, nad Kongo, gdy nagle stan¹³ silnik przedpotopowej cessny i samolocik zacz¹³ zsuwaæ siê po powietrznym zboczu, prosto w wodospad Kirinyaga. To jest jak chluœniêcie wrz¹tkiem w twarz, lód we wnêtrznoœciach i cierpn¹ca nagle skóra