Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Judd wzruszył ramionami. – Nic zdziwiłbym się... w tym tłumie agentów? Ja nie zmrużyłbym nawet oka. – Ma twardy sen – zauważyła Ingrid. – Najtwardszy w rodzinie. – Pewnie tak. Judd zastanawiał się, jakie to myśli nawiedzają tej nocy Michaela. Jego syn kochał Susan ponad wszystko. Musiał go zżerać lęk. Ingrid wstała. – Zgaś światło, jak pójdziesz do siebie – przypomniała. – Dobrze. Judd był wdzięczny, że nie ciosa mu kołków na głowie. Po raz pierwszy od chwili, gdy znaleźli się tej nocy razem, zaczął się zastanawiać, jak jego córka to wszystko przeżywa. Nie spytał jednak. Czas już dawno określił ich role. Ingrid była skałą, opoką. Nikt jej nie pytał, co czuje. Patrzył w ślad za nią, kiedy człapała w tych swoich brzydkich kapciach, starzejąca się kobieta, której ciało nigdy nie zaznało dotyku mężczyzny. Była niewolnicą życia, na jakie się zdecydowała. Nic nie można było dla niej zrobić. Siedział otoczony ciszą, wpatrując się w przestrzeń. To czuwanie wydawało mu się dalszym ciągiem żałoby po Margery. Nie miał ochoty spać. Każda chwila na jawie była jak wyciągnięcie dłoni do Susan, bez względu na to, gdzie się teraz znajdowała. Każda chwila snu była drobną zdradą wobec synowej. Przeniósł się na podniszczoną, starą kanapę i położył się, nie gasząc światła. To właśnie tutaj, dawno temu, leżał z głową na kolanach Margery. Po kilku minutach obrócił się na bok i przymknął oczy. Zaczął go z wolna ogarniać dziwny stan, który w tym straszliwym czasie uchodził za sen. Jego oddech pogłębił się, jakby w zgodzie z głuchym rytmem fal. Czterdzieści pięć kilometrów dalej w swoim senackim biurze leżał Michael Campbell i trzymał głowę na kolanach Colina Gossa. Rozdział 50 Oczy Michaela były na wpół przymknięte. Jego dłoń spoczywała w dłoni Gossa. Pokój był pogrążony w ciemności. Paliło się światło w recepcji. Chodziło o agentów, którzy jeździli za Michaelem. Szanując jego żal i troskę o zaginioną żonę, nie chcieli mu przeszkadzać. Bezruch panujący w pomieszczeniu zakłócał tylko dym z cygara Gossa, który drugą ręką głaskał Michaela po włosach. Miał palce delikatne jak matka. – No, no – powiedział uspokajająco. – Wszystko będzie dobrze. Nie martw się. Ani Goss, ani Michael nie mieli pojęcia, gdzie przebywa Susan ani kto ją uprowadził. Jej zniknięcie stanowiło jedyne wydarzenie tej zimy, którego nie przewidzieli. I jako jedyne mogło wszystkiemu zagrozić. Michael szalał z niepokoju. Goss, choć głęboko zatroskany, zachowywał spokój. Przetrwał już wiele trudnych sytuacji i wierzył z całego serca, że pokona także i tę przeszkodę. Tym bardziej że Susan Campbell nie odgrywała głównej roli w całym planie. Żywa mogła się przydać, była pozytywnym dodatkiem. Martwa nie powinna zaszkodzić. Goss przemyślał to dokładnie. Michael westchnął, chłonąc czułość starszego mężczyzny, przywodzącą mu na myśl matczyny dotyk. Michael uważał, że to właśnie jest najważniejsze. Goss pełnił funkcję nie tyle ojca, ile matki. Colin Goss pojawił się w życiu Michaela na podobieństwo wędrowca z opowieści, którego bohater napotyka w głębokim lesie. Niczym zagadkowy nieznajomy czy tajemniczy gnom Goss się po prostu ukazał. I odmienił bieg życia Michaela. Wszystko się zaczęło, kiedy Michael był jeszcze w szkole. Chodził do Bryce Academy w stanie Maryland i jako uczeń i lekkoatleta stawiał czoło agresywnym chłopcom, którzy tam uczęszczali. Wszyscy pochodzili ze znanych i szanowanych rodzin i odczuwali bez wyjątku milczącą, lecz potężną presję, by sprostać ich wymaganiom. Rodziło to pewne nieprzyjemne doznania. Człowiek nigdy nie czuł się naprawdę sam. Wciąż miał świadomość misji, którą mu narzucono. Odnosił wrażenie, że się dusi. Michael odczuwał to w dwójnasób boleśnie. Judd Campbell uchodził za twardego, nieustępliwego człowieka. Znał swoje ideały i ambicje. Synowie uznawali za oczywiste, że nie wolno podawać ich w wątpliwość. Ceną aprobaty ojca było posłuszeństwo. Kiedy Stewart, już później, zdecydował się na bunt przeciwko Juddowi, musiał w imię swego wyboru wyrzec się wszystkiego. Ale to był Stewart. Z Michaelem sprawa wyglądała inaczej. Kochał Judda Campbella i nie mógł znieść myśli, że go zawiedzie. Osiągał najlepsze wyniki we wszystkim, co robił. Nie dlatego, że kierował nim naturalny impuls, ale w pewnym sensie dlatego, że czuł na plecach oddech diabła. W nauce przychodziło mu to stosunkowo łatwo