Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Lowa, na początku naszego związku, kiedy ja go obejmowałam i patrzyłam na niego, pan rozumie jak – jak w obraz patrzyłam – to on mnie pytał: Ester, ty teraz grasz, czy ty naprawdę do mnie to czujesz? Potem mówił, że właściwie to mu wszystko jedno, bylebym na niego tak patrzyła. Ale ja mu musiałam udowodnić, że ja go naprawdę kocham. – Mocowała się przez chwilę z zapalniczką, chyba po to, żeby nie patrząc na mnie móc powiedzieć: – I spodziewam się, że udowodniłam. Spytałem: – Kto to jest Lowa? – On, Bielawski. Ruskij poet. – Poeta? – zdziwiłem się. – Jeszcze jaki. Nigdy nie słyszałem o takim poecie. Nie miałem też pojęcia, że Bielawski był przedtem w Rosji i pisał wiersze. – Wydawało mi się – odezwałem się raczej nieśmiało – że to był młody i niezwykle obiecujący ekonomista. – On mógł być wszystko. On miał nadzwyczajny łeb. – Lowa? – Lew Isaakowicz Bielawskij. Mój mąż. Kiedy poznaliśmy się, był recenzentem teatralnym, przyszedł na przedstawienie teatru żydowskiego w Kijowie – grałam Mirełe Efros, ale pan nawet takiego tytułu nie zna – po premierze była lampka wina i my straciliśmy głowy dla siebie. – W Kijowie – upewniłem się. – A gdzie indziej? 33 – Wydawało mi się, że pani wspominała w kawiarni o Leonie Bielawskim, który był jednym z przywódców powstania w getcie. – To ten sam. Nie, chyba mi się to wszystko śni. Próbowałem coś jeszcze z niej wyciągnąć. – Mówią o Leonie Bielawskim – powiedziałem – że wyjechał w 1948 roku do Palestyny, brał udział w wojnie o niepodległość Izraela i tam zginął. – Pan widział jego grób? Ja pytała ludzi: nikt nie widział. – Więc pani sądzi, że on żyje? – Gdzieś w Ameryce. On mógł stracić pamięć, zmienić nazwisko. Ale kiedyś mu się wszystko przypomni i wróci. – To dlatego pani stąd nie wyjeżdża? – Dlatego i nie dlatego. Jak on tu walczył i tu zginęła cała jego familia, ta późniejsza, z getta, to ja tu muszę być, trwać, pilnować, pan rozumie? Pan jest, przepraszam bardzo, aryjczyk, pan nie wszystko może rozumieć. – Mówiłem już pani, że jestem kompletnie zażydzony. – Ach, pan to ładnie powiedział, pan ma szarm, panie Wilkot, w pana to się można zakochać. To ja teraz panu opowiem o mojej Lady Macbeth, cała koncepcja, czy jak oni to teraz mówią, pan to zanotuje i opisze. Przyglądałem się temu młodemu człowiekowi na ścianie. Rysy miał rozmazane, musiało to być powiększenie z bardzo małej fotografii. Powiedziałem: – Bez pośpiechu, pani Estero. Muszę o pani więcej wiedzieć. – O czym pan chce wiedzieć? – O nim. Opowiadała z wysiłkiem, jakby niezbyt chętnie. Kochali się biezumno. Ona porzuciła dla niego swojego dyrektora teatru, on odszedł od żony poetessy. Z rolami było coraz trudniej. Recytowała Majakowskiego w szkołach. On nic nie zarabiał, miał trudności z drukiem, czasem dostawał z łaski stypendium, czasem ktoś z bonzów literackich wciskał mu jałmużnę. „Byliśmy nędzarzami, ale z wyboru, sami tak wybraliśmy. Ta piękna czupryna – ach, nie, to już nie był ten sam mężczyzna, czupryna znikła, policzki zapadły się, on gryzł się, że naraził mnie na nędzę, ale ja go kochałam, aktorka też potrafi kochać.” Uwielbiała jego wiersze. Nie drukował nic, miał jedną tylko czytelniczkę, ale za to fanatyczną. Znała jego wiersze na pamięć. „Esterko – mówił – w tobie cała moja nadzieja. Dzięki tobie moje wiersze ocaleją.” Zabrali go któregoś dnia – i słuch o nim zaginął. Ktoś jej doniósł, że zmarł z głodu, obłąkany. Tak, z głodu, bo odmawiał przyjmowania pokarmów, bał się, że zatrute. Ale nikt tej śmierci nie widział, nikt absolutnie. Podczas wojny, w Taszkiencie, znowu zaczęła dostawać „roli”, niewielkie, ale zawsze praca, był pajok, czyli norma chleba, i jeśli głodowała, to tak jak wszyscy, ani mniej, ani więcej. Ale ona miała lepiej niż inni, miała czym żyć: swoim Lową. Codziennie powtarzała sobie jego wiersze, żeby ich nie zapomnieć, zanim on wróci, albo kiedy nastanie dzień, że można je będzie drukować. I on by zrozumiał, że ja go naprawdę kochałam. – Nie myślała pani o wyjściu za mąż? – Dlaczego nie? Ale w ostatniej chwili zawsze mnie coś odrzucało. Panie Wilkot, ja jestem stara kobieta, to ja panu to teraz mogę powiedzieć: ja byłam bardzo zmysłowa i my z Lową dużo czasu spędzaliśmy w łóżku. On mnie doprowadzał do szału, wystarczyło, że mnie dotknął, ale to pewno dlatego, że ja go uwielbiałam, uwielbiałam nasze uczucie, naszą wspólną nędzę, naszą solidarność. A jak on odszedł, to we mnie to wszystko, te namiętności powoli zaczęły wysychać. Żaden inny mężczyzna dla mnie nie istniał. – Pomyślała chwilę i dodała: – Tylko jeden... Tak, z jednym byłam gotowa się puścić, wyjść za niego za mąż albo i bez tego. Pan myśli, że to był jakiś nadzwyczajny ktoś? Wcale nie. Tylko że on był z Lową w obozie, jego wypuścili i on mógł opowiedzieć mi, co się u Lowy dzieje, i nie miał w Taszkiencie 34 gdzie się podziać, to ja go przygarnęłam i dałam mu kolację. On się upił, ja go rozebrałam, obmyłam i położyłam do łóżka. A on spał. I na drugi dzień to samo. Nigdy nic nie mogłam z niego wycisnąć, wieczno pjanyj. Ten człowiek, z którym ja by poszła do łóżka tylko po to, żeby mi powiedział, co się stało z Lową. A potem zaczął opowiadać, że Lowa nie żyje, że przedtem zwariował, ale on tego nie widział – i dlaczego ja mam wierzyć jakiemuś pijanicy – i ja mu kazałam iść precz. – To warto opisać – zauważyłem. – Już to zrobiono. – Po chwili: – Jest nawet takie opowiadanie u Leskowa. Sytuacje się powtarzają – westchnęła. – Ja mogę sobie myśleć, że jestem jedyna, ale to nieprawda, takich wdów – niewdów są tysiące. – A u nas skąd się pani wzięła? – Ja się dowiedziałam z jednej broszury, że mój Lowa był w przywództwie powstania, cały bohater. I że przeżył. Zaczęłam pisać, dobijać się – nikt nie odpowiadał. Kiedy w roku 1948 dostałam się do Warszawy, jego już tu nie było. Ale zaczęły się roli. Teatr Żydowski mnie potrzebował. Zaczęłam żyć – ja nigdy nie miałam takiego dobrego życia, przedtem, z nim. Zwiedziłam cały świat: Amerykę, Izrael, Johannesburg, wszędzie z naszym teatrem i bez niego też. Amerykańscy Żydzi oszaleli za mną. Pan widzi te perły? Ja mam tego tyle, że sama nie wiem ile... Ja się stałam monument, symbol. Ja już nawet nie muszę grać. Wystarczy, że wejdę na scenę, westchnę – i ludzie płaczą. Bo jak ja się pojawiam, to pojawia się sam Los. Los wszystkich żydowskich matek. A ja sama, panie Wilkot, nigdy nie byłam matką. Chyba że dla niego... On tulił się do mnie i płakał. Nikt nie chciał go drukować, on był bezradny jak dziecko, ale przed nikim nie narzekał, strasznie dumny, zawzięty, i tylko w moich objęciach on słabł i mógł sobie pozwolić na łzy. Moje jedyne dziecko. I dlatego ja mogę grać żydowskie matki. Przyglądałem się fotografii trzydziestolatka w rozchełstanej komsomolskiej bluzie. To zanim jeszcze stracił włosy