Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Mają coś poprzestawiane w sumieniach. Niektórzy są oszus- tami, inni mordercami. - Powiedz, co Lily robi w Oro Delta. Traper ponownie nabił fajkę. Abby składała pościel do wiklinowego kosza, od czasu do czasu rzucając okiem na Guilforda. Przepraszam, Abby, myślał Law. Nie chciałem, żeby tak wyszło. Przepraszam, Nick. - Jest tu z twojego powodu. - Czyli wie, że żyję. - Od kilku lat. Znalazła twoje zapiski w rzeczach matki. - Czyli Caroline... nie żyje? - Niestety. Lily jest silną kobietą. Dowiedziała się, że być może jej ojciec nie zginął podczas ekspedycji Fincha, że może cały czas żyje, a zostawił jej tę nieziemską his- toryjkę o duchach, mordercach i zrujnowanym mieście... Sęk w tym, że ci uwierzyła. Zaczęła się rozpytywać. A to naprowadziło na jej trop nasze czarne charaktery. - Bo zadawała pytania? - Bo pytała zbyt otwarcie. Jest nie tylko mądra: to dziennikarka. Chciała opublikować twoje notatki, ale mu- siała potwierdzić ich autentyczność. Zjawiła się w Jeffer- sonville i odgrzebywała stare dzieje. Abby wróciła do domu. Nick zmęczył się grą, rzucił rękawicę na trawę. Wiedziony ciekawością, choć miał świa- domość, że nie powinien się zbliżać, przemknął w cień wiązu, rzucając ukradkowe spojrzenia na Toma i Guil- forda. Rozmowy dorosłych, poważne i dziwne. - Próbowali zrobić jej krzywdę? - Próbowali. - Powstrzymałeś ich? - Usunąłem im ją z drogi. Rozpoznała mnie z twojego opisu. Byłem dla niej świętym Graalem: dowodem, że to wszystko nie jest wyssane z palca. - I przywiozłeś ją tutaj? - I tak trafiłaby do Fayetteville. To przecież ciebie tak naprawdę szuka. Abby wyniosła walizkę, wtaszczyła ją do bagażnika sa- mochodu, spojrzała na Guilforda i wróciła do domu. Wiatr rozwiewał jej ciemne włosy. Spódnica tańczyła wokół jej nóg. - Nie podoba mi się, że została w to wciągnięta - stwier- dził Guilford. - Guilfordzie, do jasnej cholery, wszyscy są w to wciąg- nięci! Nie chodzi o mnie, ciebie i kilkuset gości, co gadają z duchami. Gra toczy się o to, czy twoje dzieci i dzieci twoich dzieci będą umierać na zawsze albo, co gorsza, skończą jako niewolnicy tych bestii z Innego Świata. Chmura przemknęła przez słońce. - Na chwilę wypadłeś z gry, ale gra się nie skończyła. Po obu stronach są ofiary, choć trudno jest nas zabić. Zna- ją twoje nazwisko i nie możesz udawać, że o tym nie wiesz. Bo widzisz, im jest wszystko jedno, czy postanowisz prze- siedzieć wojnę w domu czy nie. Jesteś potencjalnym za- grożeniem i chcą skreślić cię z listy. Nie możesz siedzieć w Fayetteville. Guilford popatrzył odruchowo na długą piaszczystą dro- gę, wypatrując nieprzyjaciół. Nic. Suche powietrze mąciły tylko od czasu do czasu unoszące się kłęby kurzu. - Jaki mam wybór? - zapytał. - Żadnego. I to jest najgorsze. Zostań tu, a wszystko stracisz. Zamieszkaj gdzie indziej, a wcześniej czy później przytrafi się to samo. A więc... czekamy. - My? - My wszyscy, starzy żołnierze. Już się poznaliśmy, albo bezpośrednio, albo poprzez duchy. Prawdziwa bitwa jeszcze się nie zaczęła. Czeka na nas w przyszłości. Dla- tego raczej trzymamy się z dala od ludzi. Żadnych stałych adresów czy rodzin, tylko przypadkowe prace, trochę w la- sach, trochę w miastach, w miejscach, gdzie można żyć na uboczu, mieć na oku nieprzyjaciół, ale przede wszyst- kim... czekać. - Na co? - Na wielką batalię. Zmartwychwstanie demonów. Na wezwanie. - Jak długo? - Kto wie? Dziesięć lat, dwadzieścia, trzydzieści... - To nieludzkie. - Smutna prawda. Bo my nie jesteśmy ludźmi. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY W towarzystwie Toma Comptona przemierzył schody hotelu w Oro Delta i wszedł do jadalni. Był wysoki, twarz miał przeciętną, choć nie zaniedbaną. Wyglądało na to, że jest mniej więcej w jej wieku, i Lily z miejsca zapo- mniała o wszystkim, co chciała powiedzieć. Za to próbowała przywołać obraz prawdziwego Guil- forda Lawa - własne wspomnienia, a nie opowieści zasły- szane z ust matki lub podczas poszukiwań. Zdołała ujrzeć tylko kilka cieni. Kształt przy łóżku. Opowieści o krainie Oz. Sposób, w jaki wymawiał imię „Dorotka" - zaokrąg- lonymi, powolnymi sylabami: „Do-ro-tka"