Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Grosze. A ja przecie nie mogę pozwolić, by moja żona pracowała. To oczywiście bajki, że prezes w niej się kocha. Ale w ogóle nie chcę, by moja żona była jakąś urzędniczką, bo... - Mój drogi - przerwał Borowicz - wybacz, ale to są tak osobiste sprawy, że ja... Zresztą nie mam w tych rzeczach wprawy, nie znam się... I... żenuje mnie ten temat. Malinowski chciał coś odpowiedzieć, ale właśnie zadzwonił telefon. Wzywano Borowicza do prezesa. Wstał i szybko wyszedł. Na korytarzu zatrzymał się, otarł pot z czoła i odetchnął. Prezes urzędował na drugim piętrze. Trzeba było przejść długi korytarz, zejść szerokimi, marmurowymi schodami, minąć dwie wielkie sale, pełne hałasu maszyn, wspaniałą poczekalnię, gdzie siedziało kilka osób, i wejść do sekretariatu. Urzędnicy wchodzili do gabinetu prezesa Szuberta nie przez poczekalnię, lecz tędy. Borowicz skonstatował, że pani Bogny nie ma przy biurku, przywitał się z wyblakłą blondyneczką, stukającą na maszynie i zapukał do wielkich drzwi, chociaż nad nimi paliła się czerwona lampka, znak, że prezes jest zajęty. Gabinet Szuberta, ogromna sala o dwóch oknach, sięgających od sufitu do podłogi, wywierał na Borowiczu zawsze wstrząsające wrażenie. Wzywano go tu dość rzadko, nie mógł więc oswoić się z tym nagromadzeniem kontrastów. Między oknami, zakrytymi tanimi firankami, rozpięty był na ścianie sztandar z białym orłem, poniżej wisiały dwa portrety dostojników państwa oddzielone od siebie skrzyżowanymi rusznicami. Przy ciężkim, gdańskim biurku z czarnego dębu stał żółty amerykański fotel na śrubie i trzcinowy koszyk na śmiecie. Na ścianie, wprost, rozwieszony był przepiękny gobelin, wyobrażający Afrodytę, wychodzącą z muszli i właśnie nagość bogini w partii najbardziej drastycznej, przesłaniało skrzyżowanie starej karabeli ze zwykłą szablą w żelaznej pochwie. Nad gobelinem w owalnej, secesyjnej ramie Kościuszko przysięgał narodowi na krakowskim rynku, pod gobelinem stał mahoniowy stoliczek i na nim wielki, japoński wazon z pękiem przeźroczystych celofanowych kwiatów, pod stolikiem rozesłany był łowicki pasiak, na którym wygodnie rozpierały się dwa czerwone klubowe fotele. W prawym kącie gabinetu, bliżej biurka, na perskim dywanie sterczał amerykański stolik z maszyną do pisania, obok wolterowski fotel, na którym siadywał prezes, ilekroć dyktował, a dalej też amerykańska szafa z rolowaną żaluzją. W lewym za to kącie było coś w rodzaju buduaru: garnitur nowoczesnych mebelków, szeroki tapczan, drewniana, stojąca lampa, nakryta batikiem i okrągły, orzechowy stół, na którego szklanym blacie rozłożone były pomnikowe wydawnictwa. Kąt ten wyglądałby prawie zalotnie, gdyby nie dwa popiersia, wyrastające ponad tapczanem na wysokich palisandrowych kolumnach: gipsowy Sokrates i brązowy Napoleon. Z sufitu, na grubym łańcuchu zwieszał się gotycki świecznik krzyżacki, kuty w czerwonej miedzi. Na ścianach, na barwnych kilimach lub wprost na złocistej tapecie obficie rozwieszono plany, fotografie i szkice gmachów, kościołów, fabryk i domów, wybudowanych dzięki poparciu Funduszu Budowlanego. Pod jednym z takich planów stał właśnie prezes, pani Bogna w czarnej sukience i naczelnik Jagoda. Mężczyźni sprzeczali się zawzięcie, zaś pani Bogna śmiała się i rozpaczliwie załamywała ręce. Zeszczuplała, i jej jasne, popielate włosy, zdawało się, jeszcze bardziej zjaśniały przy opalonej twarzy. - Przyszła pani Malinowska - pomyślał, lecz ogarnęło go jakieś bezsensowne rozczulenie. Gdy odwróciła głowę i uśmiechnęła się doń, od razu przestał wierzyć w te zaręczyny, w Malinowskiego, w kajak. Zapomniał o tym. - Jest pan Borowicz - zawołała. Zanim jednak zdążył z nią się przywitać, Szubert podskoczył jak na sprężynie. - Borowicz? Chodź pan tu! Powiedz pan sam, czy to nie jest idiotyzm! Majorze, nie przeszkadzaj! Chodź pan, panie Borowicz! - Moje uszanowanie panu prezesowi - ukłonił się Borowicz, wyciągając dłoń w kierunku również wyciągniętej bokiem ręki prezesa. Ten jednak tego nie spostrzegł, natomiast chwycił go za ramię i popychając ku ścianie, puknął w ramę planu: - Patrz pan! Jagoda chce im pozwolić wyciąć ten las i wybudować stację sportową... - Stadion - poprawił Jagoda. - Wszystko jedno. Ale to jest zapaskudzenie Wisły! Już i tak daliśmy tym lekkoatletom masę pieniędzy na schronisko, innym znowu na klub. A teraz oddać im to... - Nie możemy im oddać - rzeczowo odezwał się Jagoda - bo to ich własność, panie prezesie. Ale las i tak wytną... - Otóż nie wytną, jeżeli nie damy im na budowanie - gniewnie wytrzeszczył oczy prezes