Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Tak jakby naprawdę nie byli dla tego świata”. Dąbrowska zaś tak konstruuje ich los, żeby się to potwierdziło. I na placu zostają zdrowi i cali tylko Anzelmowie i Dalenieccy. „Jestże to miłość, ta chęć zobaczenia tych ludzi całkiem innymi?” – pyta samą siebie Agnieszka w przytoczonej scenie. Należy przypuszczać, że to pytanie zadawała sobie i Dąbrowska. Jakimi zatem? Takimi jak Bogumił, to oczywiste. Ta żywa i znacząca osobowość waży więcej niż cały tłumek Anzelmów, ona potwierdza prawdę i możliwość norwidowskiego postulatu, by „bliskie idealnym znamionować”, z niej w końcu płynie spokój i otucha dla czytelnika. Czytelnika, podkreślam. Kto zna Bogumiła Niechcica tylko „z widzenia”, ten wiele traci. 25 Akrostych Przysłuchiwałam się niedawno dyskusji na temat: kto to właściwie jest intelektualista i jaka jest jego rola w społeczeństwie. Jako że jestem (o czym wiedzą krewni i znajomi) nieuleczalnym cytatomanem, więc i wtedy przyszedł mi od razu do głowy cytat, ową rolę i miejsce celnie, jak mi się zdaje, określający: „A obok szedł poeta Cyprian Kamil Norwid i n a d w s z y s t k i m s i ę z a s t a n a w i a ł”. Słowa te napisał Gałczyński, też poeta, ale intelektualista raczej nie. Nie z tych, co „nad wszystkim się zastanawiają”. Gdyby się zastanawiał, kto wie, może paru wierszy by jednak nie napisał albo napisał trochę inaczej. Może by nie wołał huraoptymistycznie: „więcej Osmańczyka, mniej Grottgera, a wszystko będzie cacy”. To „cacy” jest już przecież wręcz infantylne. O nim samym już prędzej można by powiedzieć: „A obok biegł poeta Konstanty Ildefons i ze wszystkiego się podśmiewał”. Może przede wszystkim z siebie – był smutno-wesołym ironistą, bratnią duszą Villona i Heinego, i to od pierwszego naprawdę własnego wiersza: Włożę spodnie czarne, cmentarne i pójdę w siną dal i nic nie zostanie tu po mnie, jeno ten cichy żal, jeno te białe modrzewie, jeno ten czarny frasunek i gdzieś tam w knajpce za miastem niezapłacony rachunek. Był uczulony na pozę, frazes, fałsz, po prostu kusiło go, żeby stuknąć laską w dętą cynę pomnika i wywołać dźwięk pusty a rechotliwy. Ale: Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, kto mnie przyjmie? Kto mi da jeść? Serafin? Cherub? Nie da się ukryć: Gałczyński bał się o tę posadę, w „firmie Trwoga et Żołądek”. Ten nieopatrzny przekłuwacz nadętych balonów, niepohamowany parodysta frazesu ma w swej spuściźnie sporo wierszy – no właśnie: brzmią 26 cych frazesem, fałszywych. Jakby na złą wróżbę, pierwszym jego drukowanym wierszem jest Szturm. Naprzód! przed nami cały dzień a w sercach gra odwaga – nędzarzem jest, kto się nie zmaga i kto się trwożnie walczyć wzdraga... Do szturmu! jeszcze dzień! Nastroić surmę serca na ton tęgi, hardy, dumę swoją zamienić na wspaniałą butę, połamać u pałaszy zalęknione gardy i zdobyć niedostępną przed nami redutę! Marsz! Marsz! Marsz! I tak dalej jeszcze przez cztery zwrotki. Czegóż tam nie ma: i sztandary na wietrze, i światła jary (?!), i złudy śnień, lęki drżeń, mary blade, szał i wesele, wściekły taniec... Jednego nie ma: słowa wyjaśnienia, co to za niezdobyta reduta i dlaczego niby trzeba ją zdobyć. Dziwny to wiersz, zaiste, i zagadkowy niczym Zima, miejska Mickiewicza, co do której do dziś trwają spory, czy to wiersz serio, czy kpiny i zakamuflowana parodia. Nie będę, dla szczupłości miejsca, cytowała innych panegiryczno- okolicznościowych, gromko-optymistycznych okazów „radosnej twórczości” (ta skompromitowana sztanca pasuje tu jak ulał) Gałczyńskiego, każdy je zresztą bez trudu znajdzie, same tytuły w spisie treści naprowadzą na właściwy trop. Wszystkie budzą to samo wrażenie dwuznaczności, tę samą niepewność w interpretacji: napisał li to na poważnie, czy na kpinę? Bardzo pracowitą analizą stylistyczną można by ten problem rozstrzygnąć – gdyby na przykład porównać wszystkie konteksty, w których występują słowa i zwroty „wzniosłe”, gdyby wydzielić ten zespół środków artystycznych, którymi poeta posługuje się w wierszach niewątpliwie szczerych i poważnych. Ja sama, tak na wyczucie, sądzę, że wiersze okolicznościowe, napisane pod mecenasa, „sordidi lucri causa”, są podszyte mimowolną, ostrożną kpiną i parodią. Czy zresztą mimowolną? Gałczyński nie był wysokiego mniemania o swoim charakterze („pełna problemów, niepokoju, z zegarkiem wielka kupa gnoju” – aż do tego się posunął w autodemaskacji), swój honor poety jednak miał. Wydaje mi się czasem, że te do granic parodii przedobrzone entuzjazmy, wzniosłości i czułości to jakby znaki ukryte, litery akrostychu, które zebrane razem tworzą odwołanie, unieważnienie treści leżących na wierzchu. Tak jakby poeta mówił sobie: z tego wiersza ludzie inteligentni będą się kiedyś śmiali – i bardzo dobrze, o to właśnie chodzi. Jakby „robił w konia” mecenasa, tak jak, Prokop z Cezarei „robił w konia” Justyniana swoją Historią sekretną. Przyszłemu magistrantowi czy doktorantowi, który by zechciał sprawdzić naukowo moją hipotezę, polecam do analizy Słowa zwycięskie. Zaczynają się tak: „Ja wiem, ja wiem, że przyjdzie Dzień i cały świat zapłonie od mych gorących słów. Słowa – kule ogniste, słowa – błyskawice syczące, słowa – cwałujące konie, meteory lecące z gwizdem”. Zaś kończą: 27 „A co wtedy będzie, gdy moje pijane pędem słowo wpadnie do handlu win B-ci Pakulskich i zacznie tańczyć wśród złotych pomarańcz, a później jak bandyta rozbije niklową kasę «Continental», gdzie leżą nerwowe miliardy? Obywatele! Miejcie się na baczności! Jestem niebezpiecznym poetą!” Oczywiście! 28 Filologiczna wycieczka na manowce Metoda filologiczna, filologiczna dłubanina ma swój urok, może fascynować, dostarczać emocji zgoła sensacyjnych