Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Upadł na bok pagórka z drewnianym krzyżem na wierzchu; skraj sutanny smagał go, aż wetknął go w końcu za pas. Jakaś drewniana łata, przygnana skądś wiatrem, uderzyła go w biodro pozostawiając na nim bolesną pręgę. Uniósł nieco głowę i popatrzył w mroku na grób, pod którym znalazł schronienie. W tym momencie szatan pod postacią olbrzymiego żbika skoczył na cztery łapy daleko na horyzoncie i rycząc ze śmiechu z Jocelina i jego szaleństwa zbliżał się ku niemu. Płaszcz dziekana rozwarł się pod szyją i łopotał jak czarna wrona, ale ręce uchwyciły drewniany krzyż. Leżał cicho, póki żbik się nie zmęczył. Szedł potem od grobu do grobu, czepiając się krzyży, aż dotarł pod osłonę zachodnich drzwi, wszedł i oparł się o nie plecami, z trudem chwytając dech. Przez chwilę, gdy tak stał oparty, wydawało mu się, że katedra jest pełna ludzi. Lecz uprzytomnił sobie po chwili że światła migają mu pod powiekami, a śpiew to głosy wszystkich szatanów piekła. Wynurzały się one gromadami z mrocznych wyżyn, waliły, tłukły i kołatały w okna we wściekłej furii; szarpane przez nie duże okno w ścianie zachodniej łopotało jak żagiel. Jocelin nie zwracał na diabły większej uwagi, niż mógłby zwracać na atakujące ptaki, bo znajdował się niejako poza własną jaźnią, we śnie i na jawie równocześnie - nie władał już sobą. Ouu! Ouu! i Auu! Auu! - wyły bijąc w niego łuskowatymi skrzydłami, a potem odlatywały, by walić w śpiewające filary, w okna i w sklepienie drgające w górze. Słyszał, jak ktoś - może on sam - naśladuje ich krzyk, gdy jego skurczone ciało posuwało się biegiem przez nawę w półmroku. Słyszał jęki arkad napinających kamienne ramiona. Gdy stanął przed pustym ołtarzem, diabły w szale zaczęły skakać i huśtać się na głównym łuku. Sięgnął na ślepo i wziął z ołtarza srebrną skrzyneczkę, tak jakby zamykała w swym wnętrzu zwykły gwóźdź. W nawie południowej rozlegał się huk, łoskot i gruchot spadających kamieni, a w nawie północnej trzask i brzęk pękającego szkła. Diabły walczyły z nim przy wejściu na kręcone schody, ale odpędził je Gwoździem. Kiedy szedł w górę, serce zaczęło mu walić w gardle, a gdy dotarł do niższej części wieży, nie widział jej prawie, bo wokół niego tańczył rój migocących światełek. Uszy jego nie przyjmowały już żadnych dźwięków, gdyż to, co dawniej było szeptaną przez wieżę skargą, zmieniło się teraz w krzyk i wrzask na tle ponurego ryku wypuszczonego na wolność szatana. Kamienne i drewniane części wieży nie chwiały się już lekko; pochylały się nagle nad nim, aż rzucał się gwałtownie w bok albo chwytał się kurczowo drabin jak człowiek wspinający się po maszcie. Z jednej strony wśród ryku coś nieustannie trzeszczało i waliło się. W drewnianym namiocie u podstawy wieżycy podłoga zasypana była grubą warstwą kamiennych odłamków i drzazg, pośród których szukał stopnia pierwszej z drabin wiodących w górę. Z lewej strony diabeł na jego oczach otwierał i zamykał wolno otwór prowadzący w mrok. A potem drabiny piętrzyły się jedna nad drugą zygzakiem w ciemność - jedna na dole okazała się świeżo usunięta, inna zgięta i trzeszcząca, jakby związana. Ciemność pełna była drzazg, które drapały i kłuły, gdy wspinał się z trudem w górę ze swoim aniołem zagrzewającym i popychającym go naprzód, ze skrzynką owiniętą w połę sutanny... Szedł w górę coraz wyżej i wyżej, tam gdzie było już tak mało miejsca, że czuł się wśród ścian jak w kominie i poruszając się rozróżniał drewniane i kamienne powierzchnie, aż wreszcie przedarł się na sam szczyt, otworzył po omacku skrzyneczkę, wziął w rękę wykonany solidnie Gwóźdź i opierając się na nodze i łokciu wbijał go srebrną miękką skrzynką w drewno, obracał Go, czuł w palcach, wbijał, wbijał... Odgłosy rozbrzmiewające na wieży i sama wieża przestały dla niego istnieć. Upuścił skrzyneczkę i nie słyszał nawet, jak stukając nierówno spadała w dół. Zaczął teraz sam schodzić szczebel po szczeblu. Poczuł, że ręka, którą trzymał się drabiny, drży, i nie mógł tego drżenia opanować; przywarł więc całym ciałem do drabiny. Do schodów dotarł na czworakach. Diabły ciągle jeszcze królowały w nawie, choć wieża była już zabezpieczona. On jednak nie był od nich bezpieczny. Anioł opuścił go, a kusząca słodycz diabelska kładła się na nim ciężarem jak gorąca ręka. Poczuł, że ogarniają go fale snu, i nie był w stanie im się oprzeć. Wyczołgał się ze schodów na pogrążony w mroku krużganek i położył przykładając twarz do popękanych kamieni, które wydały mu się kwietnym kobiercem. Diabły nie wrzeszczały już, ale zaczęły śpiewać. Był to cichy, bezlitosny śpiew. W przebraniu pojawiły się w jego głowie jako ludzie. Powiedział do strzaskanego kamienia: - Wbiłem Gwóźdź. Bez niego mogłaby runąć. Diabły spętały go i pokazywały mu coś, co się przybliżało. Naraz spostrzegł, że patrzy poprzez dziedziniec w słońcu tam, gdzie wiązy rzucają cień na dywan stokrotek. Tańczyły tam trzy małe ładne diabełki. Przysunął się bliżej w długiej smudze cienia. Tańczyły, klaskały w ręce i śpiewały: "Bez gwoździa zginęła podkowa, Bez podkowy zginął koń, Bez konia zginął jeździec, Bez jeźdźca zginęło królestwo... Usłyszał sam siebie - młodszy, roześmiany, kończył za nich piosenkę: A wszystko przez to, że nie było Gwoździa w podkowie! "Chodź no tu, dziecko!" Jeden z diabełków zbliżył się do niego po trawie, inne się oddaliły. On zaś stał ze spuszczonym wzrokiem, zachwycając się jej urodą i niewinnością. Słyszał własne uprzejme, sondujące pytania, widział niepokój dziewczynki, ręce założone do tyłu, rude potargane włoski, drobną stopę, którą pocierała o drugą. Słyszał odpowiedź dowodzącą, że nic nie zrozumiała: "My się tak bawimy, proszę ojca." W tamtym nierzeczywistym kraju było błękitne niebo i światło, była zgoda i bezgrzeszność. Podeszła do niego naga w płaszczu rudych włosów. Uśmiechała się i nuciła coś. Wiedział, że ten dźwięk wyjaśniał wszystko, usuwał wszelką krzywdę i wszelkie przemilczenia, bo na tym polegała istota tamtego nierzeczywistego kraju. Z tego samego powodu nie widział już twarzy diabelskiej. Ale wiedział, że ona tam jest i idzie ku niemu, tak jak on szedł ku niej. A potem były już tylko fale niewysłowionej słodyczy i uczucie pojednania. A potem nie było już nic