Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Dwoma susami znalazłem się przy otwartych drzwiach. Fala ciepłego powietrza szła z niezgłębionej ciemności, Harden ciągnął pakunek po schodach, w dół, bo stamtąd właśnie, jak z wnętrza studni, szło rytmiczne pobrzękiwanie. Robił taki hałas, że odważyłem się wejść. W ostatniej chwili naciągnąłem sweter na zegarek, żeby nie wydały mnie jego świecące cyfry. Pamiętałem, że stopni jest szesnaście. Z rozkrzyżowanymi rękami, sunąc końcami palców po murze, schodziłem w dół. Szuranie i kroki ucichły, wstrzymałem dech; słaby trzask — i w czerwonawym pełganiu wystąpiły betonowe ściany z majaczejącym cieniem ludzkim. Brzask przygasał, oddalał się. Wyjrzałem zza muru. Harden oświetlał drogę zapałką, wlokąc za sobą worek. Wyłoniły się przed nim żelazne drzwi na końcu korytarza, potem zapałka zgasła. W ciemności chrobotał żelazem po żelazie; chciałem ruszyć za nim, ale byłem jak sparaliżowany. Zacisnąłem zęby z całej siły i zrobiłem trzy kroki, natychmiast jednak rzuciłem się wstecz: wracał. Minął mnie tak blisko, że poczułem muśnięcie powietrza na twarzy. Zaczął wchodzić ciężko na schody. Może przyniósł tylko worek i odchodził? Było mi wszystko jedno. Przyciskając się płasko do betonowej ściany, sunąłem wzdłuż niej, jak mogłem najciszej, aż wyciągniętą ręką natrafiłem na zimne metalowe odrzwia. Wychyliłem się — pustka. Drzwi stały otworem. Usłyszałem, jak wraca. Widać zamknął tylko wejście od podwórza. Naraz potknąłem się o coś i upadłem, uderzając się boleśnie w kolano — przeklęty tobół leżał tuż przed progiem! Zerwałem się, zamarłem — czy usłyszał? Musiał być już blisko, kaszlał, aż dudniło. Z wyciągniętymi rękami ruszyłem na oślep, miałem szczęście, trafiłem na gładką płytę transformatora. Teraz wszystko zależało od tego, czy jest otwarty jak przedtem. Gdyby nie było siatki ochronnej, mogłem zginąć na miejscu od dotknięcia przewodów pod prądem, równocześnie musiałem się spieszyć — człapał tuż. Poczułem pod palcami oczka siatki, wymacałem drzwi transformatora, wcisnąłem się między nie a ścianę — i znieruchomiałem. — Jestem już… — odezwał się nagle Harden. Wtedy z mroku, jakby z pewnej wysokości, odpowiedział powolny, niski głos: — Dobrze. Jeszcze… chwila… Stałem jak skamieniały. — Zamknij drzwi. Czy… zrobiłeś światło? — wyrzekł miarowo głos. — Już robię, już robię… tylko zamknę drzwi… Harden tłukł się w ciemności, syknął, widać uderzył się, potem trzasnął kontakt. Hałasował kluczem, przekładanym z zewnątrz, gdy spostrzegłem ze strachem, że górny brzeg drzwi, za którymi stoję, sięga mi czoła; musiałby natychmiast mnie zobaczyć, gdybym się nie schylił. Przykucnąć nie mogłem — za mało miałem miejsca. Wykręciłem się cały, garbiąc, wciągając głowę w ramiona, rozsunąłem nogi, bacząc, aby nie wysunąć stopy na zewnątrz; było to przeklęcie niewygodne, wiedziałem, że długo w tej pozycji nie wytrzymam. Harden krzątał się w piwnicy, słyszałem podźwiękiwanie metalu, kroki, mogłem, zwracając głowę w bok, widzieć tylko wąski wycinek przestrzeni między skrzydłem drzwi a murem — jeśliby się do tego zbliżył, odkryłby mnie natychmiast. Schronienie było nic niewarte — ale nie miałem nawet czasu, żeby się nad tym zastanawiać. — Harden — ozwał się głos, dobiegający z góry. Był głęboki, ale przez jego bas przebijał jak gdyby świst czy szum. Transformator, do którego się przycisnąłem, huczał jednostajnie. — Słucham cię… Kroki ustały. — Zamknąłeś drzwi? — Tak. — Jesteś sam? — Tak — głośno, jak gdyby z determinacją, powiedział Harden. — On nie przyjdzie? — Nie. On… myślę, że jeżeli dalej… — Tego, co masz mi powiedzieć, dowiem się, kiedy staniesz się mną — z niewzruszonym spokojem odparł głos. — Weź klucz, Harden. Kroki zbliżyły się ku mnie i ucichły. Cień przemknął na ścianie po mojej prawej ręce i znieruchomiał. — Wyłączam prąd. Włóż klucz. Huczenie transformatora nagle ustało. Słyszałem, jak tuż przy mnie skrzypią druty — potem metal stuknął o metal. — Już — powiedział Harden. Z głębi budynku dobiegło wizgnięcie włączanego prądu. Transformator podjął swoją niską nutę. — Kto tu jest, Harden? — zahuczał głos. Zakrywające mnie drzwi drgnęły. Harden pociągnął je — chwyciłem się ich kurczowo z mojej strony, ale nie miałem punktu oparcia — pociągnął mocniej i znalazłem się naprzeciw niego, twarzą w twarz. Drzwi, puszczone z rozpędem, uderzyły o framugę, ale nie zatrzasnęły się. Harden patrzał na mnie oczami, które stawały się coraz większe. I ja się nie ruszałem. — Harden! — zahuczał głos. — Kto tu jest, Harden? Nie spuszczał ze mnie oczu. Coś działo się w jego twarzy. Trwało to mgnienie. Potem głosem, którego spokój zdumiał mnie, powiedział: — Nikogo nie ma. Zapanowała cisza. Potem głos wolno, cicho, szeptem, który wibrował w całym pomieszczeniu, odezwał się: — Zdradziłeś mnie, Harden? — Nie! To był krzyk. — A więc chodź do mnie, Harden… połączmy się… — powiedział głos