Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
O kim mówisz? – O Norathu. Magdenie Norathu. Eskalońskim renegacie. Głównym uczonym i twórcy potworów Pracchii. Nigdy nie znaleźliśmy jego ciała. – Skąd wiesz? Nigdy nie spotkałem kogoś, kto wiedziałby, jak on wygląda. Norath był czarodziejem innym niż wszyscy. Jego narzędziami nie były zaklęcia i demony nocy. On kształtował życie. Stwarzał ludzi i potwory tak samo niebezpieczne jak te, które byli w stanie wezwać z Tamtej Strony Varthlokkur, Mgła i im podobni. – Możesz zaproponować coś bardziej prawdopodobnego? – Wyciągasz cholernie pochopny wniosek – powiedział Ragnarson. – Nawet jeśli wątpliwości przemawiają na twoją korzyść, dlaczego miałby atakować Liakopulosa? Robisz z igły widły. – Możliwe, możliwe. Ale to jedyna hipoteza, która pozostaje w zgodzie z faktami. – Znajdź trochę więcej faktów. Sprawdź inną hipotezę. Powiedz, że temu człowiekowi wymazano duszę, zanim go tu przysłano. Ktokolwiek pragnął śmierci generała, zakładał, że wykonawcy zadania natkną się na ciebie, prawda? – Być może. Ale nie wydaje mi się, żeby można było przeprowadzić coś takiego, nie niszcząc całkowicie mózgu. Pozwól, że spróbuję czegoś innego. Varthlokkur wstał i wolnym krokiem podszedł do Niezrodzonego. Położył rękę na ochronnej kuli stwora. Zamknął oczy. Ciało mu zwiotczało jak u trupa. On i zwłoki opierały się o siebie, dwie pijane marionetki podtrzymywane przez Niezrodzonego. Ragnarson walczył z ogarniającą go sennością. Wstał i rozciągnął swoje obolałe mięśnie. Zastanawiał się, co robi Trebilcock. Pojawienie się zabójców musiało być ogromnym ciosem dla dumy Michaela. Z uporem maniaka będzie chciał wydostać jakieś informacje choćby spod ziemi. Wysoka, szczupła postać czarodzieja powoli się prostowała. Rumieniec wrócił mu na twarz. Przesunął ręką przed oczami, jak gdyby chciał odpędzić chmarę komarów. Chwiejnym krokiem podszedł do Ragnarsona, wzrok miał ciągle zamglony. Po chwili powiedział: – Wniknąłem w niego. To zdumiewające, jak mało w nim jest. Umiejętności i spryt potrzebne zabójcy, ale bez żadnej przeszłości, bez lat rozwoju i treningu... Liczy sobie może z miesiąc. Przybył skądś z zachodu. Pamięta, jak przejeżdżał przez Pomniejsze Królestwa, żeby się tutaj dostać, ale nie bardzo orientuje się w kierunkach czy geografii. Z nim i jego braćmi ktoś był. Ten ktoś wiedział, o co chodzi, i powiedział im, co mają robić. Ma niejasne wspomnienia swego ojca, żyjącego nad morzem. Jego jedynym celem była likwidacja Liakopulosa. – Gdy to poskładamy, będzie to wyglądało na uderzenie Gildii w jednego ze swoich. – Co? Och, rozumiem. Wysoka Iglica jest na zachodzie i stoi nad morzem. Nie. Uważam, że mój strzał w ciemno trafił jednak bliżej celu. On pamięta swojego ojca. Albo stwórcę, jeśli wolisz. To wspomnienie odpowiada temu, co wiadomo o Norathu. – Dlaczego Liakopulos? – Nie wiem. Zwykle pytasz, kto na tym skorzysta. W tym przypadku nikt mi nie przychodzi do głowy. Generał nie miał żadnych wrogów. – Ktoś był skłonny ogromnie dużo zainwestować, byle się go pozbyć. – Oczywiście nasuwa się Shinsan. Ale oni starają się dogadać. Wyciągają rękę w geście przyjaźni. A skrytobójstwo nie jest w ich stylu. – Ktoś stara się ich wrobić? Ktoś, kto nie chce pokoju? Varthlokkur wzruszył ramionami. – Nie potrafię wymienić ani jednej osoby, która zyskałaby, utrzymując stan napięcia. – Matayanga. Buntowniczy przyjaciele Michaela w Throyes. – Wątpię. Zbyt wielkie ryzyko akcji odwetowej, gdyby zostali odkryci. A on przybył z zachodu, nie ze wschodu. Ragnarson pokręcił głową. – Jestem półprzytomny ze zmęczenia. Nie potrafię nic wymyślić. Liakopulos po prostu nie jest aż tak ważny. Jest dla mnie cenny, ponieważ to geniusz, jeśli chodzi o szkolenie żołnierzy, ale to nie bardzo czyni z niego zagrożenie dla kogokolwiek... Nie mogę się tym teraz zajmować. To był ciężki dzień. Prześpię się z tym. – Każę dostarczyć trupa z powrotem do Wachtela, a potem poślę Radeachara, żeby znalazł jego braci i pana. Odezwij się do mnie jutro. Radeachar to imię, jakie Varthlokkur nadał stworowi. W języku jego młodości znaczyło „Ten, Który Służy”. W czasach świetności Ilkazaru określenie Radeachar było tytułem nadawanym czarodziejom, którzy służyli w armiach imperium. – Dobrze. Cholera! Minie chyba z pięć minut, zanim ruszę to swoje cielsko! Gdy Ragnarson odwrócił się, by odejść, z wejścia na dziedziniec wycofał się jakiś cień. Cichy obserwator pozostał nie zauważony nawet przez sługę Varthlokkura. Zniknął w pałacowych korytarzach. Ragnarson zrobił kilka kroków i zatrzymał się. – Miałem cię zapytać. Czy mówi ci coś imię, tytuł czy jak tam to nazwać – Wybawiciel? Varthlokkur podskoczył jak ukąszony. Sztywno wyprostowany stanął przed królem. – Nie. Gdzie to usłyszałeś? – Gdzieś. Jeśli ono nic nie znaczy, to dlaczego zachowujesz się, jakby... – To, jak się zachowuję, jest moją sprawą, Ragnarson. Nigdy o tym nie zapominaj. Zapomnij nawet, że w ogóle słyszałeś to imię. Nigdy więcej go nie wypowiadaj, ani zwracając się do mnie, ani w mojej obecności. – No cóż, przepraszam waszą stukniętą czarodziejskość. Ale mam tu robotę do wykonania i wszystko, co może mieć wpływ na Kavelin, jest jak najbardziej moją sprawą. A ty i siedmiu bogów nie skłonicie mnie do zmiany decyzji, jeśli uznam, że jest coś, co muszę zrobić. – Stwór, o którym wspomniałeś, czymkolwiek jest, nie ma nic wspólnego ani z tobą, ani z Kavelinem. Wyrzuć go z pamięci. Teraz odejdź. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Zdeprymowany Ragnarson zmusił swoje ciężkie nogi, by poniosły go w kierunku kuchni. Co, do diabła, ostatnio się działo z czarodziejem? Stary zrzęda wiedział dużo więcej, niż skłonny był wyznać, do cholery. Bragi powoli przestawał się martwić. Żołądek domagał się jedzenia. Był pustą dziurą, żądającą zapełnienia, zanim pozwoli ciału spocząć. Ragnarson wlókł się noga za nogą słabo oświetlonym korytarzem, marszcząc brwi i wspominając dziwaczne zachowanie Varthlokkura, gdy nagle coś zatrzeszczało pod jego stopą. W nocy zamek oświetlało niewiele lamp olejowych. Ledwo było coś widać. Jedna z jego małych oszczędności. Usłyszawszy dziwny dźwięk, Bragi zatrzymał się, odwrócił i dostrzegł pognieciony kawałek papieru. Było na nim coś zapisane. Papier to rzadki towar. Nie wyrzucało się go. Ktoś musiał go zgubić. Podniósł kartkę i zaniósł pod najbliższą lampę. Ktoś okropnym charakterem zapisał jakieś nazwiska