Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zaledwie miesiąc jeszcze biernego wyczekiwania. Bliskie są dnie jej zwycięstwa. Wszystkie wody Afryki obfitują w krokodyle. Ruvuma nie stanowi wyjątku. Dlatego, kiedy zbliżyli się do brzegu, Zygmunt badawczo obejrzał okoliczny piasek. Nie dostrzegł jednak charakterystycznie wyżłobionej linii spełzającego do wody brzucha i śladów nadrapanych przez łapy. Nie bardzo ufał swoim oczom, oglądał się za kimś, żeby zapytać. Niestety, nie było nikogo. Tylko w bardzo dalekiej perspektywie, na środku rzecznego koryta, odcięte od nich czarną głębiną wody, świeciły na niewielkiej wysepce dwa ogniska. Najprawdopodobniej biwakują rybacy. Żeby kupić ryby, trzeba tam jakoś dotrzeć. — Chodź! — rzucił krótko, biorąc Margaret za rękę. Poszli wzdłuż brzegu aż do miejsca, skąd widoczne już były wyraźnie sylwetki uwijających się koło ogniska ludzi. — Halo!... Baba!... — krzyknął przykładając dłonie do warg. -— Mamba iko (są tu krokodyle)? — Hapa hakuna (tutaj nie ma) — usłyszał odpowiedź. — Poczekaj, aż wrócę, nie warto ryzykować — rzekł do Margaret. — Nie wierzę, aby tutaj nie było krokodyli. To mówiąc skoczył w głębinę i szybkim crawlem popłynął w stronę wyspy. Starał się czynić jak największy tumult. Logika logiką, a ślepy instynkt instynktem. Wymachiwanie ramionami uspokaja w takim wypadku nerwy. Wylazł na wyspę. Otrząsnął się z wody jak pies i jakież było jego zdziwienie, gdy tuż za nim wylądowała Margaret. — No i po co? — zawołał udając gniew. — A cóż, sądziłeś naiwnie, że pozwolę cię pożreć krokodylom i będę się jeszcze temu przyglądać jak Neron zjadanym chrześcijanom? — Narażałaś się całkiem niepotrzebnie. No, ale chodźmy do rybaków. Na skośnie zatkniętych patykach suszyły się wypatroszone i rozpołowione ryby. W paru koszach na ziemi czekał na ten sam los świeży ich połów. Kupili dwie tłuste, śliczne ryby. Sprzedający rybak umiejętnie i fachowo związał je łykiem, po czym Zygmunt chwycił łyko w zęby i ku uciesze zebranych skoczył do wody. Znaleźli krótszą drogę od samochodu do bajorka, niedaleko więc mieli biegać z imbrykiem po wodę. Trzcina paliła się szybko i łatwo, dając silny żar. Wymagało to bezustannego czuwania przy ogniu. Ryby upiekły się wspaniale, tylko z zachodem słońca przyszła zmora komarów. O tej afrykańskiej pladze zdążyli już zapomnieć. Jakoś na początku odstraszał je dym ogniska, potem jednak, kiedy nadeszła pora snu, wtargnęły całą chmarą i z tryumfem jęły ciąć na odlew. Ktoś kiedyś doradzał: zamknijcie drzwi. O, naiwni europejscy doradcy! Zamknąć drzwi, a nawet tylko okna stojącego samochodu w tropikalnym, upalnym wieczorze równoznaczne jest z samobójstwem przez uduszenie. Tak więc po udrękach dnia przyszedł koszmar nocy. W pierwszym odruchu spróbowali chociaż na krótką chwilkę zamknąć samochód, ale skraplająca się od ich własnych oddechów para zaczęła kapać z metalowego sufitu na nosy, tak że musieli wreszcie drzwi otworzyć. Tłukli komary po ścia- nach samochodu, po łydkach i policzkach, aż opadli zrezygnowani, oddając się dobrowolnie na bezlitosne pożarcie. I wówczas stała się rzecz dziwna. Nagle komary się gdzieś ulotniły. Może wiatr przyszedł na pomoc od Ruvumy? Nastąpiła raptem, żadnym bzykiem nie mącona cisza. Zajęci wciąż jeszcze skrobaniem pogryzionych łydek, zaniemówili. Margaret uniosła głowę, przechyliła się do Zygmunta i niespodziewanie pocałowała go w usta. — Co to miało znaczyć? — spytał cichym, serdecznym głosem. — Po prostu chcę ci powiedzieć, że jest mi dobrze. Upał, brak wody i jedzenia, komary i krokodyle to wszystko nie jest ważne. Tobie zawdzięczam wspaniałe, niebanalne, niecodzienne życie. — Ech, Margaret, to egzaltacja. Wszelkie wartości człowiek nosi w sobie. Nie, znalazłabyś mnie, gdybyś była inna. Jaka ty jesteś, taki jest twój świat. A ja tylko... W tym momencie rozległy się tuż-tuż przy nich potężne, basowe porykiwania. — Hipopotamy przyszły nas obejrzeć — powiedział wesoło. — Może wstaniemy? — Bój się Boga! Wszakże stoimy na szlaku wędrówki zwierząt do wodopoju. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? Chociaż... dziwnie mało się w tej chwili ich boję. Myślę, że gdyby lew albo lampart wyszedł teraz, tobym nie uciekał. Czytałem kiedyś, jak pewien myśliwy uratował siebie gadatliwością. Po prostu, widząc zbliżającego się lwa, zaczął doń głośno przemawiać, paplał, co mu ślina przyniosła na język, klął na czym świat stoi, byle prędko i płynnie. Lew przez chwilę słuchał, wreszcie ziewnął znudzony i odszedł. — Dobry kawał, ale ja wolę lwa nie spotykać i nie gadać do niego — rzekła Margaret przytulając głowę do ramienia Zygmunta. — Jednak otworzę drzwi szerzej, bo się robi duszno. — Jeszcze coś wyskoczy... — Nie bój się. Dziś zwierzęta straciły dawną śmiałość. To tylko podczas budowy pierwszej kolei żelaznej z Mombasy do Nairobi lwy wyciągały robotników z ich łóżek w namiotach. A teraz... patrz, jaki wspaniały nastrój. Porykiwania hipopotamów... tajemnicze tupoty... Cudowna noc... Przerwał mu głośny szelest roztrącanych gwałtownie trzcin. Podnieśli głowy i nasłuchiwali. Szelest powtórzył się bliżej. Ciężkie, powolne kroki przesunęły się tuż za samochodem. — Hipopotam? — Nie. — Lew. — Nie wiem. Ciężkie, mrukliwe westchnienie rozległo się opodal, a po nim basowy, zgryźliwy warkot. — Lampart — powiedział Zygmunt. — Przytul się mocniej i śpijmy. PRZEZ RUVUMĘ Kiedy się obudził, Margaret nie było w samochodzie. Wychylił głowę, rozglądał się w krąg szukając wzrokiem. Wokół leżała niezmącona cisza