Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
– Musztarda – stwierdziłam, marszcząc nos – I tymianek. W olejku z orzechów laskowych. Ale jak sprawiłeś, że to takie wstrętne? – Przechyliłam słoik i krytycznie przyjrzałam się obrzydliwemu płynowi. – Ach, więc twój nos nie jest czysto dekoracyjny, madonno! – Szeroki uśmiech przeciął żabią twarz i odsłonił twarde, sine dziąsła. – Jest jeszcze tu zgniła dynia – wyznał zniżonym głosem. – Jeśli chodzi natomiast o zapach... Cóż, wąchasz prawdziwą krew. – Ale nie krokodyla – powiedziałam, spoglądając w górę. – Tyle cynizmu w tak młodej osobie – zasmucił się Raymond. – Panie i panowie z królewskiego dworu są na szczęście mniej dociekliwi i bardziej ufni. Nie, w rzeczywistości jest to krew świni, madonno. O świnie jest o wiele łatwiej niż o krokodyle. – Mhm, tak – zgodziłam się. – Ten okaz pewnie cię sporo kosztował. – Odziedziczyłem go, z większą częścią tej kolekcji, po poprzednim właścicielu. – Wydawało mi się, że dostrzegłam maleńką iskierkę niepokoju w jego czarnych oczach. Ale może dlatego, że stałam się przewrażliwiona na punkcie wyłapywania niuansów ekspresji z twarzy uczestników przyjęć. W różnych minach szukałam wskazówek, które mogłyby się przydać Jamiemu. Korpulentny, niski właściciel pochylał się coraz bardziej, konfidencjonalnie kładąc dłoń na mojej dłoni. – Jesteś zawodowcem, prawda? – stwierdził raczej, niż spytał. – Muszę przyznać, że nie wyglądasz. W pierwszym odruchu chciałam wyrwać rękę, ale dotyk był dziwnie miły; nie osobisty, lecz niespodziewanie ciepły i kojący. Spojrzałam na zamarznięte krawędzie ołowiano-szklanych okiennic. Dziwne, że mistrzowi nie zlodowaciały ręce przy takiej niskiej temperaturze. – To zależy, co rozumiesz przez termin “zawodowiec” – odparłam oficjalnie. – Jestem uzdrowicielką. – Ach, uzdrowicielką. – Odchylił się na krześle i przez chwilę przyglądał mi się z zainteresowaniem. – Tak myślałem. Ale czy coś jeszcze? Nie przepowiadasz przyszłości, nie sporządzasz napojów miłosnych? Poczułam lekkie wyrzuty sumienia na wspomnienie podróży z Murtaghem. Gdy szukaliśmy Jamiego na szkockich wyżynach, przepowiadaliśmy przyszłość i śpiewaliśmy za jedzenie jak para Cyganów. – Nic z tych rzeczy – powiedziałam, przy czym zarumieniłam się bardzo nieznacznie. – Tak czy inaczej, nie jesteś zawodową kłamczuchą – ocenił, patrząc na mnie z rozbawieniem. – Szkoda. Ale czym mogę ci służyć, madonno? Wyjaśniałam, a on słuchał i mądrze kiwał głową. W sanktuarium sklepu nie nosił peruki ani nie pudrował włosów. Zaczesywał je tylko w tył, z wysokiego, szerokiego czoła, aż spadały, proste jak druty, na ramiona, gdzie kończyły się nagle, jakby ktoś obciął je tępymi nożyczkami. Łatwo się z nim rozmawiało. Miał bardzo rozległą wiedzę botaniczną. Brał z półki słoiczki, wysypywał odrobinę listków i rozcierał je w dłoniach, żebym mogła powąchać lub posmakować. Naszą rozmowę przerwały podniesione głosy w sklepie. Porządnie ubrany lokaj, pochylony nad ladą, tłumaczył coś dziewczynie. Do końca nie rozumiałam słów, ale ogólnie pojmowałam, o co chodzi. Mówił coś o kapuście i kiełbasie, tak czy inaczej nic dobrego. Zastanawiałam się nad dziwną skłonnością Francuzów do wplatania wątków o jedzeniu dosłownie do każdej dyskusji. Nagle z hukiem otworzyły się drzwi sklepu. Za lokajem pojawiły się posiłki w postaci zaczerwienionej i wyfiokowanej osoby. – Ach – mruknął Raymond. Z zaciekawieniem spoglądał pod moim ramieniem na rozgrywające się w sklepie przedstawienie. – Wicehrabina de Rambeau. – Znasz tę kobietę? – Dziewczyna na pewno miała już z nią do czynienia, bo przerwała atakowanie lokaja i skuliła się przy szafce ze środkami na przeczyszczenie. – Tak, madonno. – Raymond kiwnął głową. – Raczej kosztowna. Zrozumiałam, o co mu chodzi, gdy wspomniana dama wyjęła ewidentne źródło sporu – niewielki słoiczek z jakąś marynowaną rośliną. Wycelowała i rzuciła go ze sporą siłą i dokładnością w szklane drzwiczki szafki. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Potem zapadła nagła cisza. Wicehrabina wyciągnęła w stronę dziewczyny długi, kościsty palec. – Ty! – krzyknęła skrzypiącym głosem. – Przynieś mi czarny napój. Natychmiast. Dziewczyna otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować. Widząc jednak, że dostojna klientka sięga po kolejny pocisk, uciekła na zaplecze. Raymond z rezygnacją sięgnął na półkę nad głową. Gdy pomocnica tylko pojawiła się w drzwiach, wepchnął jej w dłoń buteleczkę. – Daj wicehrabinie – rzekł i wzruszył ramionami. – Zanim znowu coś stłucze. Dziewczyna nieśmiało wróciła, żeby zanieść preparat. Raymond odwrócił się do mnie i zrobił chytrą minę. – Trucizna dla rywalki – oznajmił. – Przynajmniej de Rambeau tak sądzi. – A co to jest naprawdę? Kora szakłaku? Spojrzał na mnie mile zaskoczony. – Jesteś bardzo dobra – rzekł. – Wrodzony talent czy pobierałaś nauki? Zresztą nieważne. – Lekceważąco machnął szeroką dłonią. – Masz rację, szakłak. Jutro rywalka się rozchoruje. Będzie widocznie cierpieć, co zaspokoi żądzę zemsty wicehrabiny i przekonają, że zrobiła dobry zakup. Potem ofiara wyzdrowieje, a wicehrabina przypisze to interwencji księdza lub czarownika sprowadzonego przez konkurentkę. – Rozumiem. A zniszczenia w sklepie? – Promienie popołudniowego słońca lśniły na potłuczonym szkle na ladzie i na jednym srebrnym ecu, które rzuciła wicehrabina tytułem zapłaty. Raymond parę razy obrócił dłoń z boku na bok. – To się wyrówna – powiedział spokojnie. – Kiedy w przyszłym miesiącu przyjdzie po środek poronny, zażądam tyle, że wystarczy nie tylko na zreperowanie szalki, ale i na trzy następne. A ona zapłaci bez gadania. – Uśmiechnął się, ale nie tak wesoło jak przedtem. – To tylko kwestia czasu. Czułam, że czarne oczy ze znawstwem przyglądają się mojej sylwetce. Jeszcze nie miałam zaokrąglonego brzucha, ale mistrz odgadł, że jestem w ciąży. Na pewno. – Czy lekarstwo, które dasz wicehrabinie w przyszłym miesiącu, zadziała? – zapytałam. – To tylko kwestia czasu – powtórzył, przekrzywiając głowę. – Odpowiednio wcześnie wszystko idzie dobrze. Nie wolno za długo czekać. W jego głosie wyraźnie pobrzmiewało ostrzeżenie, więc uśmiechnęłam się uspokajająco. – Mnie to nie dotyczy – wyjaśniłam. – Pytam z ciekawości. Odprężył się. – Ach. Nie przypuszczałem. Hałas na ulicy oznajmiał przejazd niebiesko-srebrnej karocy wicehrabiny. Stangret machał rękami i krzyczał na pieszych. Ludzie musieli szybko chować się w drzwiach i alejkach, żeby uniknąć przejechania. – A la lanterne3 – mruknęłam cichutko. Rzadko się zdarzało, żeby moja niezwykła perspektywa dawała mi wiele satysfakcji, ale teraz z pewnością tak było. – Nie pytaj, kogo wzywa szubienica – zauważyłam, odwracając się do Raymonda. – Ciebie. Wyglądał na lekko oszołomionego