Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Nadzór nad tą bronią, miał puszkarz Zamkowy jeden (drugi był umarł) stary trzymał zato dwie włóki gruntu. Powinien był strzelby opatrzeć, ochędożyć i co rok zrobię rusznic sześć. Przez wzgląd na siwe włosy, dozwolono mu ich robić tylko po cztery; gdyż sam sobie wprzód dozwolił nic nie robić. Materjał skarb dostarczał. Było też do opatrywania żelaztwa dwóch kowalów Zanikowych; ci także trzymali grunt i robili co było potrzeba do Zamku, z materjału skarbowego. Trzej gontarze Zamkowi dostarczali na poprawę i pokrycie nowych dachów, po trzydzieści kop gontów. Poddani obowiązani byli, wedle przywileju Królowej Anny (a raczej wedle starodawnego zwyczaju) zamczysko naprawiać, potrzebne nowe budowle stawić, grobel i upustów młynowych doglądać. Wyrabiali oni jeszcze rok rocznie Komięgi z drzewa puszczy Kobryńskiej z włości po jednej, w ogóle sześć; temi do portu zboże ze Starostwa i dziakielne dostawiano. Podwody na zapotrzebowanie, każdy dawał po dwie fury w rok, o mil dwadzieścia, nie więcej. Dochody z miasta Kobrynia stanowiły najgłówniej opłaty od placów (wyjąwszy Pana Wójta Ostaphieja Buchowieckiego trzymającego pól czwartej włóki). Wielu mieszczan miało od tej opłaty uwolnienie za listami Królewskiemi, inni się składają zwyczajem niepłacenia i także nic nie płacili. Dochody czynszowe z miasta wynosiły kop 98, 3 3/4 Karczmy rozróżniano: miodowe (tych było piętnaście) i piwne (liczono ich dziewiętnaście). Płacono od nich po kopie. Niektórzy trzymali szynki bez opłaty, jako Panny Konstancja i Anna, Piotra Włocha córki i t. d. Płacili też rzeźnicy; a od Sądów Wójtowskich szły dwa grosze na Króla, trzeci na Wójta, z tego się w r. 1597, zebrały trzy kopy! Cały dochód z miasta wynosił kop sto dziewięćdziesiąt osiem, (32, 5 3/4). Jeszcze słów kilka o włościach i folwarkach Starostwa. Tam gdzie nie było paszni folwarcznej do obrabiania, chłopi płacili zwłóki czynsz, za odwóz owsa, za siano, za gęsi, kury, jaja, za niewody, za stacją, osadę, tłokę i strózowszczyznę. Grunta w siołach były pomierzone i rozklassyfikowane, co do gatunku; młyny i karczmy szły arędą. Tak zwani ogrodnicy (osadnicy na ogrodach) robili tylko dzień w tygodniu; kobiety dni sześć. Oto jest próba urodzaju i dochodów ze zbioru. W folwarku Zamkowym Kobryńskim w r. 1596 na pięciu włokach użęto żyta kop osiem, namiocie z nich miano korcy pięćdziesiąt, wysiać trzydzieści, a zostawało, na wychowanie urzędowe (utrzymanie rządzcy i pomocników) dwadzieścia. Jakie to były kopy pojąć nie można. W niektórych folwarkach, zaprowadzono gorzelnie, składające się z kotła i dwóch kadzi. Z wszystkich dochodów starosta (rządzca) brał trzecią beczkę zboża i dziesiąty grosz z gotowizny, za pracę. VIII. DROHICZYN. PODRÓŻ PO SZYBACH KARCZEMNYCH 1858. 11 KWIETNIA. Choćbyście mnie mieli ukamienować, zabić, ukrzyżować lub głodem umorzyć za mój ciężki grzech — ja taki muszę pisać! Tak jest muszę — nie nazwę tego inaczej jak musem. Oto trzeci dzień drogi, a już nie mogę pohamować nieszczęsnego popędu, chwytam żydowsko-obrzydliwy, splugawiony kałamarz, pióro wychełtane brudnemi ich rękoma, papier pogięty i chropawy — zamykam się w sobie i piszę. Nie tyle mi dojmuje niewygoda podróży, nie tyle reumatyzmy, nie tyle głód, nie tyle krzyki całej Synagogi przez ścianę sahedrynującej — ile ta potrzeba pisania, pragnienie wylania się. Jakże teraz słodko dorwać się pióra i znowu wjechać w ten świat o tyle lepszy od rzeczywistego, w świat myśli, marzeń, rozpraw, świat pośredni między dwoma które znamy, przedsionek świata którego pojąć nie umiemy— duchów i aniołów. Jednakże zmuszony do pisania trzydniowem spragnieniem, byłbym zapewne wcale co innego pisał, gdyby nic jedno słowo na szybie okna. Jedno, raczej dwa, ale zadziwiające, jak sami zaraz uznacie, jeśli się zdobędziecie na potrzebną do przeczytania, tych kilkadziesiąt wierszy, cierpliwość, i Jechałem z Wołynia do Litwy, przebywszy pustynie piasków od Kołków do Janowa rozciągające swe płowe cielsko, jak polip monstrualny w morzu, napatrzywszy się jednostajnych wsi, lichych mieścin, dużo błot kępiastych, młynów, karczem i drzew jeszcze niezielonych w Kwietniu; zbliżałem się do celu. Po takiej drodze, którą osładzał dość nie wygodny z formatu Volumen historij Heidensteina, wjechałem nareście do Drohiczyna. Jest to miasteczko podobne innym, o których nic szczególnego powiedzieć nie można; chyba to może, ze wspólne imię mając z Drohiczynem drugim, mogło być także, stolicą doczesną, jakiej wędrownej gromady Jaćwieżów. W położeniu piasczyste - błotnistem, ciągnie się nad groblami kilka uliczek z chat i żydowskich domów złożonych 5 wpośrodku nad głowami przechodzą symboliczne Izraelskie sznury łączące pokrewne domostwa; na drodze gniją w kałużach połamane koła i kupy pazdzierzy. Gdzieniegdzie sunie się ścieżka wysłana słomą, cegłami, kawałkami drzewa, groble na oceanie błota, gdzieniegdzie karczma rozdziawia nienasycone wrota — Dalej kramiki puste i spokojne, kramiki w których raz na tydzień targują