Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Rupa ze łzami w oczach przycisnął urnę do piersi i pochylił głowę, po czym odwrócił się i poszedł wzdłuż brzegu w górę rzeki. Obawiając się, że moje dwa urwisy mogą za nim pobiec i mu przeszkadzać, zawołałem ich do siebie. Bethesda tymczasem dotarła do kępy drzew nad brzegiem i szukała wejścia. Widziałem, jak się rozgląda, aż w końcu znalazła ścieżkę. Nawet się nie obejrzała, tylko ruszyła naprzód i zniknęła mi z oczu. – Chłopcy, idziemy! – Kiwnąłem na nich dłonią i ruszyłem jej śladem. Doszedłem do kępy i stanąłem zdumiony w miejscu, gdzie ją przed chwilą widziałem. Czy to możliwe, że ścieżka otworzyła się przed nią na chwilę, a potem znowu zamknęła? Gdziekolwiek patrzyłem, wszędzie wyrastały gęste trzciny, a z góry na ich spotkanie opadały splątane pnącza. Nie widziałem żadnej możliwości wejścia. Zawołałem ją, ale nie odpowiedziała. Zacząłem szukać jej śladów w miękkiej ziemi i w końcu znalazłem. Zaskoczyło mnie, jak płytko się odcisnęły nie tylko w porównaniu z moimi, ale nawet ze śladami stóp Mopsusa i Androklesa. W ostatnich dniach rzeczywiście niemal niknęła w oczach, a teraz miałem tego potwierdzenie. Stąpała po ziemi lekko jak dziecko. – Musiała pójść tędy – rzekł niepewnie Mopsus. – Nie, tędy! – sprzeciwił się Androkles. – Cofnąć mi się obaj, zanim dokumentnie zatrzecie wszystkie ślady! – burknąłem, po czym sam zacząłem krążyć wokół, szukając miejsca, gdzie odciski stóp Bethesdy znikałyby w zaroślach. Znalazłem je wreszcie; pęk lian zwisał luźno, zasłaniając początek ścieżki, dopóki nie spojrzało się na nie pod pewnym kątem. – Bethesdo! – zawołałem, wchodząc między trzciny. Chłopcy ruszyli za mną i podjęli wcześniejszą sprzeczkę. – Widzisz? Mówiłem ci, że poszła tędy! – triumfował Mopsus. – Wcale nie! Mówiłeś, że tamtędy... – Androkles zamilkł nagle, gdy zamknął się nad nami zielony dach, przez który przedzierały się tylko pojedyncze plamki słońca. Nieopodal słychać było szmer rzeki, monotonnie brzęczały owady, a w górze świergotały ptaki. Przed nami dostrzegłem odblask słońca na kamieniach. Po chwili wyszliśmy na oświetloną polanę. Kamienna świątynka na jej środku wydawała się zamknięta w słupie światła padającego niemal pionowo z nieba, tak wypełnionym drobinkami pyłu, że wyglądał jak ciało stałe. Przez chwilę miałem wrażenie, że ważki są w nim uwięzione jak owady widoczne czasem w bryłkach bursztynu. Fruwały jednak swobodnie, ustępując z drogi Bethesdzie, która zbliżyła się do świątyni, weszła po kilku schodkach i zniknęła w jej wnętrzu. Budowla była typowo egipska, z płaskim dachem i przysadzistymi kolumnami, których kapitele wyrzeźbiono we wzór z liści lotosu, a na całej dostępnej powierzchni pokrywały ją przygładzone przez czas hieroglify. Nie widziałem na niej najdrobniejszego śladu wpływów greckich, zbudowano ją zatem niemal na pewno przed podbojem Aleksandra i nastaniem dynastii Ptolemeuszów. Musiała mieć setki, jeżeli nie tysiące lat; była starsza od Aleksandrii i od Rzymu, być może równie wiekowa jak piramidy. Obok niej spomiędzy obrośniętych mchem i paprociami głazów tryskało małe źródełko, tworzące na ziemi niewielką sadzawkę. Źródło było samym życiem; to dzięki niemu powstała ta oaza u zmiennych brzegów Nilu i z niego brała się aura świętości tego miejsca; dlatego też zapewne postawiono tu tę świątynię. Patrzyłem na hieroglify, słuchałem cichego pluskania wody. Na policzkach czułem słoneczne ciepło, ale po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Miejsce wydawało mi się dziwnie znajome. Położyłem palec na ustach, nakazując chłopakom zachować ciszę, a sam podszedłem do stopni świątyni. Poczułem woń palonej mirry. Z wnętrza dobiegały dwa głosy. Jeden należał do Bethesdy, drugi mógł być męski lub kobiecy, trudno było określić. Wszedłem na górę, stanąłem u drzwi i nachyliłem się, by zajrzeć do środka. Musiałem wytężyć wzrok, by dojrzeć cokolwiek w panującym tam półmroku. Migocząca niepewnie lampa wydobywała z niego bielone ściany pokryte dziwnymi malowidłami i znakami. Największe z nich przedstawiało Ozyrysa: męską postać owiniętą w bandaże jak mumia, z królewskimi insygniami w skrzyżowanych rękach i w stożkowatej koronie atef ozdobionej po bokach strusimi piórami, z małym złotym krążkiem na zaokrąglonym wierzchołku. Słyszałem teraz głosy wyraźniej, ale język był zupełnie obcy, niepodobny do żadnego ze znanych mi dialektów egipskich. Zadrżałem znowu, słysząc Bethesdę wymawiającą takie dziwne słowa; brzmiało to tak, jakby jakaś inna istota zawładnęła jej krtanią. Stałem na progu jak przykuty, nawet nie myśląc o wejściu do środka. Kapłanka – w końcu uznałem ten drugi głos za kobiecy – zaczęła śpiewać. Monotonna pieśń niosła się coraz głośniej, musieli ją słyszeć nawet Mopsus i Androkles. Obejrzałem się i zobaczyłem ich obu stojących na skraju polany, wpatrzonych w milczeniu w drzwi świątyni. Jak długo trwał śpiew, nie wiem, bo rzucił urok na nas wszystkich. Czas przestał płynąć, nawet pyłki w promieniach słońca zaprzestały swojego powolnego, wirującego tańca, a ważki, wystraszone jego magią, gdzieś zniknęły. Zamknąłem oczy i starałem się przeniknąć znaczenie pieśni. Czy niosła uzdrowienie i nadzieję, skoro Bethesda po to właśnie tu przybyła? Słowa były jednak nieznane, a uczucie, jakie we mnie wzbudziły, nie było nadzieją, lecz raczej rezygnacją. Wobec czego? Nie wobec Fatum czy Fortuny, ale czegoś znacznie starszego; wobec tych niewidzialnych sił, które wyznaczają nam naszą porcję życia pod słońcem. Bogowie egipscy są starsi od rzymskich. Rzymianin, który przybywa do Egiptu, znajdzie się daleko od znanych sobie bóstw, zdany na łaskę i niełaskę mocy starszej niż samo życie, która nie ma imienia, istniała bowiem, zanim człowiek mógł je jej nadać. Czułem się odarty z wszelkich pretensji do mądrości i światowości; stałem nagi w obliczu wszechświata i drżałem. Śpiew ustał. W świątyni dał się słyszeć jakiś ruch. Z półmroku wychynęła jakaś postać i w następnej chwili ujrzałem obok siebie Bethesdę. – Już czas – powiedziała. – Czas? – powtórzyłem, nie rozumiejąc. – Czas, bym się obmyła w Nilu. – Ta świątynia... Byłaś tu już kiedyś? – Znam to miejsce. – Skinęła głową. – Ale skąd? – Nie jestem pewna. Może moja matka raz mnie tu zabrała, kiedy byłam dzieckiem, a może widziałam ją tylko we śnie? Ale jest taka, jak ją zapamiętałam... albo wyśniłam. – Mnie się też wydaje znajoma, jakbym już tu wcześniej był. Ale to przecież niemożliwe. – Być może to jest to miejsce, które każdy widzi w swoich snach, czy je pamięta, czy nie. – Takie wyjaśnienie zdawało się ją satysfakcjonować, uśmiechnęła się bowiem słabo. – Muszę teraz wejść do rzeki, mężu. Odsunąłem się, by ją przepuścić. – Pójdę z tobą – powiedziałem. – Nie. Kapłanka mówi, że muszę iść sama