Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Całe miasto się wali — zauważył Hamilton. Wyczuwalna w jego głosie nuta wzrastającego przerażenia uświadomiła Amelii, że nie był wcale taki pewny siebie, na jakiego wyglądał, że się po prostu bał. Ileż on mógł mieć lat? Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, a zewsząd osaczały go odgłosy ginącego Manhattanu. — Jest nadzieja na ratunek — powiedziała Amelia. Komisarz Hamilton obrzucił ją pytającym spojrzeniem. — Doprawdy? Jak można powstrzymać trzęsienie ziemi? — To nie jest trzęsienie ziemi. W Nowym Jorku nie zdarzają się takie trzęsienia. Miasto stoi na litej skale, a nie na wulkanicznym uskoku. Komisarz Hamilton nie zwracał uwagi na jej słowa. — Widziała pani, jak zawalił się Chrysler Building? Po prostu zniknął, jakby go nigdy nie było. Nie mogę sobie wyobrazić Nowego Jorku bez Chrysler Building. Dochodzili właśnie do trzeciego piętra, gdy poczuli, że budynek zachwiał im się pod stopami. Za chwilę to samo. Szyby w oknach pękły z trzaskiem jak cienki lód ścinający jesienią kałuże. Z piętnastego piętra w dół z klekotem i szczękaniem leciała metalowa poręcz. Komisarz przycisnął Amelię do ściany, dzięki czemu uniknęli zderzenia z podskakującym po schodach żelastwem. Wpatrywali się w ciemną studnię klatki schodowej; po chwili usłyszeli z piwnicy, jak poręcz uderzyła o betonową podłogę. — Zaczyna się — powiedział nie kryjąc przerażenia komisarz Hamilton. — Ten cały cholerny areszt rozpada się na kawałki. Amelia usłyszała gwizd i furkot, a potem serię plaśnięć przypominających uderzenia ogona węża. To chyba była spadająca z góry winda i ciągnące się za nią zerwane liny. Głuchy huk potwierdził jej przypuszczenie. — Szybko — ponaglała. — Musimy się stąd wydostać. — Jezus, Maria! — w głosie komisarza słychać było histerię. — Chryste Panie! Poczuli, że budynek obsuwa się w dół niczym gigantyczna winda. Opadał coraz szybciej, z każdą sekundą nabierając rozpędu. Amelia uczepiła się najbliższej klamki u drzwi, aby przeciwstawić się wlokącej ją po podeście sile. Uderzyła o poręcz schodów i plecy Hamiltona. W końcu musiała jednak puścić uchwyt. Przekoziołkowała przez komisarza i stoczyła się po schodach aż na następny podest, nabijając sobie parę bolesnych siniaków. Czuła, jak chwiejący się budynek z hałasem obsuwa się w głąb ziemi. Pod sobą usłyszała wstrząsający krzyk — tak donośny i przenikliwy, że niepodobna było odróżnić, czy wyrwał się z gardła mężczyzny czy kobiety. Komisarz Hamilton krzyczał również. To jest to, to jest koniec. Zostanę żywcem pogrzebana — pomyślała. Ściany budynku wibrowały. Kłęby kurzu unosiły się nad studnią klatki schodowej, a stalowe pręty poręczy pękały jeden po drugim i odpadały od betonowych stopni; powstał jeden wielki zgrzyt, szczęk i trzask. Amelia wyczuła zbliżającą się śmierć. Złapała się najbliższej poręczy i z trudem stanęła na nogach. Na końcu podestu, nie dalej jak cztery, pięć metrów przed nią, znajdowało się okno z matowego szkła, pokryte wieloletnią warstwą kurzu. Była to jedyna droga wyjścia. Może i na nią było już za późno. Jednak Amelia, powtarzając sobie w myśli: Może za późno, rzuciła się w kierunku okna napinając każdy mięsień jak podczas szkolnych zawodów, dopingowana przez koleżanki i kolegów: A–mel–ia! A–mel–ia! Ukryła twarz w ramionach i uderzyła całym ciałem z głębokim przekonaniem, że nie wyjdzie z tego żywa. Wybiła szybę i wyleciała, jak akrobata zataczając w powietrzu powolny, wdzięczny łuk. Błyszczące odłamki szkła zawirowały wokół niej. Baletnica, sportsmenka, anioł w aureoli roztrzaskanej światłości. Upadła głową na pokrytą żwirem ulicę i przekoziołkowała, zakrwawiona, ogłuszona, posiniaczona. Ale przynajmniej żyła. Usiadła, aby wyprostować ciało, i podniosła oczy do góry właśnie w chwili, gdy okno, z którego wyskoczyła, znikało w głębi ziemi. W ślad za nim, z łoskotem, w tumanie kurzu, powędrowała reszta budynku. Po gmachu aresztu śledczego został jedynie gruz i pusta przestrzeń. Kiedy wreszcie podniosła się na nogi, łzy strumieniem ciekły jej z oczu. Wykręciła sobie nadgarstek, poraniła plecy i zdarła skórę na łokciach. Widelce jednak ocaliła. Gdyby tylko mogła jeszcze skontaktować się z Harrym. Za rogiem zatrzymała ją zdezorientowana Murzynka w podartym niebieskim swetrze. — Gdzie jest posterunek policji? — pytała. Zamiast odpowiedzi Amelia wskazała ręką za siebie, na pusty, zarzucony cegłą i piaskiem plac. — Nie rozumiem — rzekła Murzynka. Łzy płynęły ciurkiem po policzkach Amelii. — Ja też nie rozumiem — odparła. — Ja też… ROZDZIAŁ XVII Z początku nie czułem nic, ale przecież nie oczekiwałem, że śmierć można odczuwać. Tylko dławienie w gardle i zawroty głowy, jakbym niechcący wciągnął w płuca połowę zawartości odkurzacza. Spojrzałem na Papago Joego. Ten odwzajemnił mi spojrzenie i zapytał: — No i co? Jak się czujesz? Sprawdziłem swój puls. — Jeszcze żyję — odparłem. — O dziwo, nawet mnie nie mdli. Uśmiechnął się, pochylił się nad stołem ze zrolowanym banknotem w prawym nozdrzu i wciągnął w płuca resztę proszku. Zerknąłem na Dude’a S. N. i wzruszyłem ramionami. Zaczynałem czuć się trochę nieswojo. Poza tym chciało mi się kichać. A co będzie na przykład, jeśli proszek nie zadziała i wkroczymy do Wielkiej Otchłani bez jakiegokolwiek zabezpieczenia okultystycznego? Dość miałem śmierci halucynacyjnej, nie podobałaby mi się prawdziwa. Papago Joe zamknął oczy. Siedział sztywno wyprostowany, nucąc pod nosem pieśń, w której co chwila powtarzało się: Nepouz… nepouz… Przypominało mi to tajemnicze, hipnotyczne zawodzenie Naomi Greenberg, na którym łamał się mój język. — Powinniście mnie wziąć ze sobą, nie uważasz? — powiedział Dude S. N. — Jak takich dwóch starych pryków jak wy zamierza ocalić świat od zagłady? To jest niemożliwe. Potrzebny wam ktoś młody, człowieku, potrzeba wam stalowych nerwów. Byłem skłonny przyznać mu rację. Po walce z Misquamacusem i szarpaninie z Karen, po podróży do Apache Junction w czasie siejącego śmierć i zniszczenie huraganu czułem się bardzo wyczerpany. Cała energia odpłynęła ode mnie, a na barkach poczułem ciężar przeżytych lat. Dałbym wszystko za dobre śniadanie, kubek gorącej kawy i parę godzin spokojnego snu. Na nogach trzymała mnie tylko determinacja Papago Joego i docierające do przyczepy niepokojące dźwięki: brzęk pękającego szkła, zgrzyt metalu oraz — — co gorsze — słabe jęki. Były to odgłosy świata, który ktoś rozdzierał na strzępy, jak worek zabawek i żywych królików. Już miałem zamiar zwrócić się do Dude’a S. N