Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Bo trafił do obory. Krowa była ruda i zła. Razem z kawałkiem buraka połknęła malutkiego Bebełe i Bebełe zjechał do krowiego żołądka. Tymczasem przyszła dziewczyna doić. Bała się zawsze tej krowy, bo jak tylko przystawiła do niej stołek, krowa wierzgała i ryczała i groziła rogami. Więc dziewczyna myślała sobie nieraz: “ach, żeby gospodarz kazał zarżnąć rudą krowę, albo żeby ją oddał pachciarzowi!" Tego dnia podeszła też ostrożnie, przystawiła stołek i chciała zacząć doić. Wtem coś na nią jak nie krzyknie: — Aj, ty ladaco, ja ci pokażę! Ja ci się nie dam, ty, bydlę paskudne! To Bebełe gniewał się na krowę, że go połknęła. Ale skąd dziewczyna mogła się domyślić, że to Bebełe? Myślała, że krowa. Bardzo się przestraszyła. Upuściła skopek i uciekła z obory. Przybiegła do gospodyni i mówi: — Ruda krowa nie pozwala się wydoić. Wykrzykuje okropnie brzydkie słowa. Gospodyni pokiwała głową ze zdziwienia i powiada: — Co ty mówisz? No, kiedy ona taka, to pójdę sama ją wydoić. Jak zobaczy swoją gospodynię, to nie ośmieli się wykrzykiwać. Poszła do obory, chce przystawić stołek, aż tu słyszy, że krowa woła ze złością: — Aj, ty, rude bydlę, myślisz, że ci się dam? Zobaczysz, co ci zrobię! Gospodyni tak się przelękła, że rzuciła skopek ze stołkiem i uciekła z obory, jakby kto za nią chlusnął gorącą wodą. Zawołała męża i kazała mu pójść do obory: — Idź ty, przecież na gospodarza będzie się wstydzić tak wykrzykiwać. Ale krowa się nie wstydziła i gospodarz także usłyszał brzydkie słowa. Wybiegł z obory i powiedział oburzony: — To jest bezczelna krowa. Już dawno trzeba było ją zarżnąć. Zarżnęli rudą krowę. Mięso położyli w lodowni, a wnętrzności wynieśli daleko i wyrzucili. Przeszła jedna chwila, przeszła druga chwila, przeszła trzecia chwila. Aż tu — patrzcie! — idzie ten sam stary żebrak, co to dostał od Bebełe kawałek faszerowanej ryby. Zobaczył, co wyrzucili, i powiedział sam do siebie: — No, trafił się obiad. Nie mam pieniędzy na mięso, ugotuję chociaż flaczki. Wyjął nóż, oderżnął żołądek, włożył go do worka i zarzucił worek na ramię. Idzie żebrak zgarbiony do domu, a nic nie wie, kogo niesie. Bebełe poznał go po głosie. A trzeba wam wiedzieć, że Bebełe miał ostry pałaszyk, zrobił go sobie z krzywej, złamanej igły. Zaczął tym pałaszem kłuć żebraka w ramię. Nie kłuł mocno, bo nie chciał, żeby go bolało, tylko chciał mu dać znać o sobie. Żebrak przerzucił worek na drugie ramię. Ale Bebełe znów go ukłuł swoim pałaszem. Wtedy żebrak pomyślał, że trzeba się przekonać, co to tak kłuje i kłuje. Położył worek na ziemi, wyjął żołądek i rozkrajał. Bebełe tylko na to czekał. Hyc! wyskoczył z żołądka i stanął przed żebrakiem. Żebrak poznał go i bardzo się zdziwił. Cmoknął raz, cmoknął drugi raz i mówi: — Te, te, te... Co to nie bywa na świecie! Aj, kto by to pomyślał, że ja ciebie spotkam w takim miejscu. No i co ja mam teraz z tobą zrobić, mój malutki Bebełe? — Odnieś mnie do domu — poprosił Bebełe. Więc żebrak zaniósł go do staruszków. Jak oni się uradowali, jak dziękowali żebrakowi, że uratował Bebełe! Posadzili go za stołem i dali mu tłustego śledzia i gęsią szyjkę, i gorącej fasolówki, i pięć obwarzanków. Razem się wszyscy cieszyli, że tak dobrze się skończyło. SOBOTNIA GÓRA Kiedyś, dawno, gdy jeszcze różne dziwy i czary działy się na świecie, żyła biedna wdowa, która miała trzech synów. Najstarszy wykierował się na organistę. Umiał pięknie śpiewać i grać, umiał czytać z każdej książki, nawet z łacińskiej. Drugi wolał służyć w wojsku. Napatrzył się i nasłuchał po świecie wielu takich rzeczy, o których nikt we wsi nie wiedział. Trzeci syn, najmłodszy, został na wsi. Orał, siał, kosił jak ojcowie i dziadowie. Ludzie o nim mówili: — Najmłodszy wdowi syn nie taki jak jego bracia. Jeden uczony, drugi bywały. A trzeci — zwyczajny. Ale Kachna, narzeczona tego najmłodszego, wolała go niż organistę i wojaka. Serce jej mówiło, że najpiękniejszy i najlepszy jest jej miły. Zdarzyło się kiedyś, że wdowa zachorowała. Złapały ją w nocy takie boleści, że zaczęła jęczeć. Synowie się pobudzili. Bardzo kochali dobrą swoją matkę. Oddaliby wszystko, byle tylko nie umarła. Co tu robić? Doktorów mało jeszcze było w tamtych czasach, a ci, co byli, mieszkali po miastach, po królewskich zamkach. Żaden nie pojechałby na wieś do chorego przez wody i brody, przez puszcze i bezdroża. Matka jęczy, zimny pot ją oblewa — źle! — Idźcie do mądrej zielarki, co mieszka pod lasem przy starej mogile — mówi do braci organista. — Ja tu będę czuwał przy matce. Bracia pobiegli po mądrą zielarkę i przyprowadzili ją do wsi. Patrzą, a tu brat organista stoi u wrót i czeka na nich. — No i co, jak tam matce? — pytają. — Matce pewno lepiej, bo przestali jęczeć, leżą cichuśko i śpią. Widać nic ją już nie boli. Baba weszła do chałupy. Dotknęła ręki chorej, pokiwała głową i mówi: — A juści, że nie boli, bo już nie żyje. Synowie uderzyli w lament, tłukli głowami o ścianę, włosy rwali garściami. Aż się zdziwiła stara zielarka, bo jeszcze takiej rozpaczy nie widziała. Żal jej się zrobiło kochających synów. — Słuchajcie, chłopcy — powiada — znam sposób. Taki sposób, co nawet martwego ożywi. Ale ten, kto się odważy iść po tę pomoc, może sam życie utracić. — Co nam po życiu bez matki — woła organista. — Mówcież prędzej, co to za sposób. — Za trzema rzekami, za trzema puszczami jest Sobotnia Góra. Na Sobotniej Górze, na samym wierzchołku, rośnie gadające drzewo. Na tym drzewie siedzi zaczarowany sokół, a pod drzewem bije źródło. Jakby który z was przyniósł wody z tego źródła, a prysnął na matkę choć jedną kropelkę, to by wam ożyła. Zajść i wrócić można w siedem dni. Czerpak na wodę tam się znajdzie. — Pójdziemy po wodę wszyscy! — zawołał drugi brat, wojak. — Czekaj, posłuchaj, co mam rzec jeszcze — powiedziała stara. — Wielu już chodziło na 'Sobotnią Górę, ale nie wrócił stamtąd nikt. — Czemu? — Trzeba iść prosto przed siebie. W tę stronę, gdzie słońce stoi w samo południe. Nie wolno ci się ani obejrzeć, ani krokiem zboczyć w prawo czy w lewo, bo zamienisz się w kamień. — To pójdę prosto, wielka mi rzecz — powiedział wojak. — Łatwa rzecz, mówisz? Ej, chłopaku, chłopaku! Ani wiesz, jakie tam strachy a okropności czekają po drodze. Jakie oszukaństwa, jakie pokusy. — A choćby i sam diabeł, ja się nie ulęknę — zawołał wojak. — Mało to razy zaglądałem śmierci w oczy? Gdzie niebezpiecznie, tam byłem pierwszy