Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Karl przynajmniej się orientował, pozostawał czujny. Po chwili poczuł na sobie spojrzenie Millsa. - A teraz co? - zapytał Mills. - Nic. Zastanawiałem się tylko. Znasz akta bezpieki? - Karl zauważył ją natychmiast. - Osobiście. - Śledztwa i poprawki. Chcę zobaczyć wszystkich, którzy zjawili się na Górze... kiedy było pierwsze dwieście dolców? W październiku? Powiedzmy, że od września. Tylko nowo przybyli. Obcokrajowcy. Jak myślisz, ilu może być? Mills wzruszył ramionami. - Paru. Grupa inżynierów od stopów wtedy przyjechała przez Kanadę. Wszyscy są obcokrajowcami. Amerykanów nie chcesz? - Jeżeli zostali naturalizowani. Najpierw chcę tych, którzy zostali sprawdzeni za granicą. Mills uniósł brwi. - O co chodzi? - Szukamy wszelkich śladów lewicowych... grup, zwolenników, frontu ludowego i tak dalej. - Komunistów? - Nieoficjalnie. Co ci takiego mówił Karl? Chodzi o to, czego nie ma. Chyba właśnie to wiedział Karl. Komunista, którego tutaj nie było. Mills przyglądał się mu przez moment. - Dlaczego tak sądzisz? - Instynkt. - Instynkt. - Właśnie - potwierdził Connolly, wytrzymując jego spojrzenie. - Dobra. Zacznę od listy nowo przybyłych. Sam chcesz na wszystko spojrzeć? - To było następne pytanie. - My dwaj - odpowiedział Connolly. - Ale nikt inny. Żadnych raportów. Mills stał przed biurkiem, wznosząc dłonie jak przy przysiędze. - To moja praca, Mike. Connolly podniósł na niego wzrok, po prostu żołnierz spełniający rozkazy, ale usłyszał za to siebie rozmawiającego z Emmą, wściekły jak cała reszta, i nagle szum w jego głowie zaczął cichnąć, poczuł wstyd. - Zaufaj mi trochę - powiedział. Wyszedł nad staw, teraz pomniejszony przez suszę, i ruszył dookoła kołnierza wyschniętego błota. Późnopopołudniowe słońce paliło okna budynku Gamma, tworząc rzędy małych ognisk. Na Górze, jak zawsze, panował ruch: ciężarówki mielił} drogę, mijając naukowców pędzących na zebrania i sekretarki, chwiejące się na szpilkach, spieszące na pocztę w czasie przerwy. To wszystko działo się poza nim, obok niego, kiedy stał samotnie nad brzegiem wody. Karl nic nie powiedział. Dlaczego? Ze względu na nieprawdopodobną przyzwoitość? Nie. Może przypuszczał, że to jeszcze się nie skończyło, że zawsze będzie mógł wrócić, kiedy jego ciekawość zostanie zaspokojona. A może myślał, że nie ma o czym mówić, tylko jeszcze jedna historyjka z Europy, której i tak nie zrozumieją. Pojawiłyby się pytania, także na jego temat, a przecież z nim już poszli na kompromis. Co dobrego by to dało? Żył po to, by bronić siebie w świecie telefonów na podsłuchu i tajnych raportów, teczek, które mówiły wszystko o przeszłości z wyjątkiem tego, co ona znaczyła. Trzeba było uważać. Lojalność to układ - trzeba ją zbierać, aż można nią zagrać na swoją korzyść. Tymczasem Góra żyła zajęta sobą, nie zwracając na niego uwagi. Connolly ujrzał go stojącego nad tym samym stawem, obojętnego na wszelkie sprawy, szukającego drogi. Dlaczego oni jemu ufali? Niemcy nie ufali, Rosjanie też. Czy jego nowi panowie mieli być inni? Chyba że rzeczywiście miał coś ważnego do zaoferowania, coś więcej niż niepełne zeznania. Tak więc czekał. Jeżeli to prawda. Connolly podniósł kamyk, wrzucił go do stawu i patrzył, jak woda powraca do stanu pierwotnego, niczym myśli. Pomyślał o Emmie podczas nabożeństwa pogrzebowego, spokojnie wychodzącej z Danielem pod rękę; widział ją w Fuller Lodge, stała tyłem, roześmiana. Może wszystko to gra, wyćwiczona opowieść. Lecz on ją do tego zmusił... to wszystko było dla niego, prawda? To on ją zmusił do kłamstwa, a teraz temu kłamstwu nie ufał. Ruszył z powrotem do swojej kwatery, wpatrując się w ziemię pod nogami. Może Karl też nie był pewien i czekał na coś więcej. On miał tylko jej słowo. Co takiego Karl rzeczywiście myślał? Uważał, że zaczyna już go poznawać, ale Karl nie istniał. Mógł jedynie wyobrażać go sobie. W hotelu panował spokój, nawet przy stole do ping-ponga było pusto i Connolly poszedł do swojego pokoju