Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wyjęłam mu dłonie z rąk. - Jestem pełną sierotą, pochodzę z dobrej rodziny, chociaż to ostatnie, jak mawia pewna stara dama, nigdy nie jest całkiem pewne. Uśmiechnął się, oczy zachowując poważne. - Myślałem o pani przez te pół roku - rzekł. - Naprawdę? - Jak o przypadku. - Swoim? - Swoim też. Zamyślił się. Wstał, po czym zaraz znowu usiadł. Zapytał gestem, czy może zapalić. Podsunął pudełko, ale odmówiłam, wobec czego sam zrezygnował. - Zapomniałem - rzekł. - Od nikotyny też nie jest pani uzależniona. - Od niczego - zapewniłam. - Szkoda. Nie musi pani walczyć z sobą. - A pan wygra dzisiaj tę swoją walkę? - spytałam. - Nie wygram. Tak więc znowu byliśmy razem. Otoczka słów rozwiała się, pozostało tylko to, czemu poddał się na razie bez wyrzutów. Lecz ten jego ślimaczy domek wciąż stał tuż obok, czułam go, jak on go czuł. - Pan jest familiae adscripti - powiedziałam. - I to do samej śmierci. - Co zrobisz ze sobą - odrzekł - gdy wyczerpiesz już chęć sprawdzania? A ona wyczerpuje się, zapewniam cię, w każdej materii, w tej zwłaszcza. - Znajdę inną. Już wstawał. Zatrzymał się, popatrzył na mnie z góry. - A jednak jesteś uzależniona - rzekł. - Musisz to robić, prawda? - Mylisz się - powiedziałam. - Nigdy niczego nie muszę. - To się tylko tak wydaje - odrzekł. - Pewnego dnia dasz się wciągnąć. Po swojemu, na zimno. To najgorsze uzależnienie. Poszłam do łazienki. Woda i para zmyły ze mnie nadwyżkę wieku. Jak długo jeszcze lustro będzie odbijać sylwetkę delikatnej dziewczyny, to co, że nieco wyrośniętej, i twarz pozbawioną prostactwa? Przecież musi się to kiedyś na mnie odbić, może właśnie to miał na myśli mówiąc o uzależnieniu. Nie, myślał o czymś innym, nawet nie o zmysłach, lecz o tak zwanych skutkach moralnych, o spustoszeniu duszy, biedny stary ślimak... Wróciłam do pokoju zapięta pod szyję. Usiadłam przy stole. Pieniądze przeznaczone dla mnie leżały na serwecie. Przeliczyłam je rozmyślnie i bez pośpiechu. Było ich więcej niż ostatnio. - Rewaloryzacja? - spytałam żartobliwie. Uśmiechnął się z roztargnieniem. Poszłam za jego wzrokiem. Pokój był sprzątnięty, łóżko zasłane, pyłku na podłodze, nawet ciemne plamy już podeschły na dywanie. - Co za dbałość o szczegóły! - powiedziałam. - O pozory - poprawił. Przyjrzał się mi uważnie. - Ile właściwie masz lat? - Nieważne - odrzekłam. - Jeszcze nie muszę podniecać cię metryką. Wystarcza ci świadomość cudzołóstwa. - Nie masz osiemnastu - rzekł. - Zgadza się. Zapukano do drzwi. Otworzył je szeroko. Boy przystanął skromnie w progu, ale oczy mu biegały. Nie widział mnie nigdy, ale znał przeróżne sytuacje. Próbował teraz wkomponować mnie w którąś z nich. Wreszcie wziął napiwek i poszedł. Ojciec Irka wpatrywał się w depeszę. - Syn przyjeżdża - rzekł - przywozi zapomnianą przeze mnie teczkę. Spojrzał na mnie nieco nerwowo. Udałam, że się nie domyślam. - Wyjechał następnym. Pół godziny po mnie - dodał. - Powinien już tu być. Nadal nie rozumiałam. Wziął depeszę znowu do rąk, nie miał odwagi ponaglić mnie wprost. Wtem zadzwonił telefon. Złapał szybko słuchawkę. Rozmawiał spokojnie, bez paniki, ale już mu ten ślimaczy domek zaciążył, już uświadomił ogrom winy, już byłam dla niego nie ta, już zapomniał o mojej inteligencji, którą tak podziwiał, już i metryka przestała go urzekać, cały był w tym swoim strachu, biedny sterroryzowany przez hormony mężczyzna. - Tak, tak - przemawiał spokojnie, bo nauczył się panować nad sobą przez te lata kłamstw. - Ależ nie, kochanie, nie wychodziłem z pokoju, czekałem na twój telefon, wiedziałem że zadzwonisz, owszem, depesza dotarła również, dziękuję ci za troskę, nie, nic się nie stało, po prostu cieszę się, że zobaczę Irka, tak, jeszcze go nie ma, może wszedł do kogoś po drodze?... Trwało to sporą chwilę. Dziękowali sobie nawzajem za troskę i przepraszali za niedopatrzenie, to stąd brał się styl Irka, z tego właśnie źródełka. Mnie styl mojego domu nie zniewolił, dziękowałam i przepraszałam tylko naskórkiem, tymczasem ten tutaj, jak i jego syn byli już zniewoleni od środka. Wreszcie odłożył słuchawkę. Popatrzył na mnie, jakby mnie z trudem umiejscawiał. - Twój syn ma na imię Irek? - spytałam. - Tak - potwierdził. - Miałby ci pewnie za złe - ciągnęłam. - Synowie stoją na ogół po stronie matek. Mój nie jest wyjątkiem - odrzekł. Spojrzał na drzwi, ale ja nadal nie pojmowałam. - Interesujące - kontynuowałam. - Chętnie bym sobie taki przypadek obejrzała z bliska. Nie bój się, nie dzisiaj. I nie z tobą w roli głównej, a to dlatego, że nigdy nie psuję sobie żadnej ładnej gry. A ta z tobą jest właśnie ładna. - Wybacz - zaczął nerwowo. - Wybaczam - odrzekłam z uśmiechem. - Przypominasz mi w tej chwili kogoś, może dojdę kogo - ruszył do drzwi, śledził każdy mój krok, ponaglał go. Zatrzymałam się. - A co byś tak zrobił, gdyby... no, gdyby ten dokonany dopiero co fakt miał swoje konsekwencje? Domyślasz się, jakie. Popatrzył osłupiały. - To wykluczone - rzekł. - Teoretycznie. Milczał. Dostrzegłam panikę w jego twarzy. - Coś by runęło w twoim pięknie zagospodarowanym domku, prawda? Nie czekałam, co odpowie. Zamknęłam za sobą drzwi. Była dziesiąta wieczór, nadal lało. Szłam niespiesznie Marszałkowską. Z prawej miałam Ogród Saski, z lewej piętnastopiętrowiec babci. Drzewa były prawie łyse, stara dama mogła więc z łatwością wytropić, czy już się zbliżam. Nie należała wprawdzie do wyczekujących na kogokolwiek, lecz ja stanowiłam wyjątek w jej żelaznej regule życiowej