Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Co byś radził? - Odkrywać się etapami. Najpierw ogłosić prośbę o kontakt z Władcą, też ze sporym honorarium za samo spotkanie. I dopiero podczas tego spotkania, w cztery oczy... Przynajmniej zyskamy rozeznanie; bo jak nas wyśmieje, to już nie będzie innego sposobu, tylko łapać HasWarT’wiego. - Satheno, fitteniyi. Zaner zrób to w ten sposób. - Ty naprawdę potrafisz rzucać czary? - Xa. Bo co? - Zastanawiam się, czy nie mógłbyś się wkręcić w jakiś Kolor, to otworzyłoby ci automatycznie dojście do samej góry; bez ogłoszeń, bez wydatków. - Że potrafię czarować, to jeszcze nie oznacza, iż jestem magiem w rozumieniu Raavańczyków, jeśli wiesz, o co mi chodzi. - Mhm, trudno. To ja jeszcze o coś zapytam. HasWarT’wi... jakie odniosłeś wrażenie? Czy on zrobił to nam na złość, z zemsty, czy po prostu uciekł? - Prawdę rzekłszy, wydaje mi się, że ratował w ten sposób życie. Nie orientuję się, czy jesteś na bieżąco z obrotami polityki Doliny, ale tam się teraz zaczęło robić nieprzyjemnie, zwaliło się kupę luda, powiało Waszyngtonem, pojawiły się różne długoterminowe plany co do Baśni; a HasWarT’wi utknął w środku tego wszystkiego jako jedyny, który potrafi otworzyć przejście. Chyba po prostu puściły mu nerwy. - No tak, pewnie Dialogi pokazały mu śmierć. Rozumiem. Coś jeszcze? - Njecht. Rób, co ustaliliśmy. - Satheno. Over. DANE OPERACYJNE Nerki, Anilidzi, szwungi, Lutzak, Gońcy, Załokcie, Kolory. Nerki, nadmorskie miasto Ryby, buntowało się z powodu podatku nałożonego nań przez miejscowego protektora. Okolica ta znajdowała się już poza zasięgiem bezpośrednich politycznych - czy wojskowych, co w gruncie rzeczy na jedno wychodziło - wpływów Xoth, i tamtejsze skupiska ludności samoorganizowały się w związki obronne, przeróżne ligi i przymierza, lub - jak w przypadku Nerek - wracały do tradycji feudalnej, przyjmując płatną protekcję jakiegoś obrotnego i cieszącego się powszechnym zaufaniem arystokraty z odpowiednio liczną drużyną na żołdzie. Czasami jednak wyradzało się to w rodzaj przymusowego haraczu, jak to się właśnie przydarzyło Nerkom. Nazwa miejscowości pochodziła od kształtu zabudowy otaczającej zatokę. Anilidami zwano członków sekty - czy raczej stowarzyszenia - historyków, podróżników i mistyków, którzy, wywodząc cywilizację człowieka (ut’), i chyba nawet człowieka jako takiego, od elfów - dążyli do odnowienia kontaktu pomiędzy tymi rasami. Zapuszczali się zatem w zakazane ostępy puszcz, szukali śladów, wertowali teksty, grzebali w ziemi, loo fane, fane, fane. Było w tym coś ze snobizmu, intelektualnej przekory kontestatorów, bo w mniemaniu pospólstwa od elfów należało się trzymać z daleka, nie były to bynajmniej żadne dobre duszki - z jednego z przedpodziałowych języków ocalało słowo opisujące je jako “drapieżców”, kroeve. Dolina poleciła Negraux zbadać, jak daleko Anilidzi posunęli się w swych poszukiwaniach i czy prawdą jest, co utrzymuje część autorów historycznych dzieł, które znalazły się w bibliotece Gl(cka - że mianowicie elfy zachowały sekret wytwarzania guzów bólu. Szwungi to charakterystyczne dla popodziałowej Raavy huragany, idące szerokimi frontami od Nocy przez Zmierzch do Wieczoru, czasami aż do kartograficznej granicy Sjesty. Stanowiąc immanentny element systemu pogodowego Baśni, były szwungi dla ziemskich metereologów taką samą fizyczną niemożliwością, co całość klimatu planety. Na ziemiach, przez które szwungi przeszły, znajdowano często przeróżne dziwnotwory, przywleczone przez wichurę z głębi Nocy; nieraz się zdarzało, iż na tej atmosferycznej fałdzie wpadały w Dzień całe chmury ordwoków, śmiercionośnych insektów zaterminatorowych. Lutzak, Edwin Lutzak, porucznik U. S. Army - aktualnie lloxar; utrzymywał wciąż kontakt z żywymi agentami Doliny i często oddawał im przysługi jako Goniec. Rzecz polegała na tym, że po Drugiej Stronie odległości nie były tym, czym były w świecie żywych, i wielu lloxar pracowało - na konto swych nieumarłych krewnych czy przyjaciół - przenosząc w mgnieniu oka informacje z jednego krańca Dnia na drugi. Załokcie z kolei były najbliższym Chacie Chenów miastem; przez nie, chcąc nie chcąc, musiał przejść każdy agent schodzący z gór. Istniało wprawdzie kilka wiosek leżących nieco bliżej, lecz Załokcie to - w warunkach Baśni - była już prawdziwa metropolia: ponad piętnaście tysięcy stałych mieszkańców. Ogrom Xoth nie powinien nikogo wprowadzić w błąd: to nie był świat megapolii w rodzaju ziemskiego Los Angeles/San Francisco czy Nowego Jorku. Kolorami natomiast zwano rodzaj szkół bądź zakonów (nie było to jasne, nawet sam HasWarT’wi mętnie się na temat wypowiadał, nigdy nie należał do żadnego z nich), które grupowały magów o specyficznych zainteresowaniach czy talentach. Pierwotnie ich rola ograniczała się do obrony oraz pomsty zrzeszonych magów - powstały tuż po Podziale, gdy powszechny gniew na adeptów Sztuki doprowadzał do wręcz progromów, a już ich zabójstwa rozumiane jako “prewencyjne wygnania” weszły w niektórych okolicach w zwyczaj. Nazwa - Kolory - wzięła się od reguły każącej ich członkom malować swe powieki w jaskrawe barwy, a to dla ostrzeżenia potencjalnych zamachowców: mag mrugał i wszyscy już wiedzieli, iż jego Kolor nie spocznie, póki okrutnie nie pomści wyrządzonej mu krzywdy