Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Tu chodzi o życie i śmierć, Mark. Popełniłeś już jeden błąd, ale ci się udało. Jeszcze jeden, a nie przeżyjesz tego. Wynośmy się stąd, proszę. Natychmiast. Znieruchomiał, kiedy go chwyciła, a teraz wyszarpnął się gwał- townie. - Zostań tu i nie ruszaj się - nakazał, zaciskając zęby, po czym poczołgał się przez trawę do ogrodzenia. Zaraz za furtką znajdował się zaniedbany klomb otoczony wkopa- nymi w ziemię kamieniami i porośnięty zielskiem. Mark podpełzł do niego i wyciągnął trzy kamienie, wybrednie, niczym kucharz wybiera- jący pomidory w supermarkecie. Spojrzał na oba rogi garażu, po czym się wycofał. Reggie czekała bez ruchu. Wiedziała, że sama nie znajdzie drogi do samochodu. Potrzebowała Marka. Wrócił i znowu ukryli się w zaroślach. - Mark, synku, to szaleństwo - rzekła błagalnym tonem. - Proszę cię. Ci ludzie nie przyszli tu się bawić. - Są zbyt zajęci, żeby się nami przejmować. Nic nam tu nie zagraża. Słuchaj, nawet gdyby teraz wypadli przez tę furtkę, nie zdołaliby nas znaleźć. Nie bój się, Reggie. Zaufaj mi. - Zaufać ci! Zabiją cię, Mark. - Zostań tutaj. - Co?! Mark, proszę cię. Dość zabaw. Zignorował ją i wskazał na trzy drzewa oddalone o jakieś dziesięć metrów. - Zaraz wrócę - powiedział i zniknął. Skradał się przez zarośla, aż dotarł na tyły sąsiedniego domu. Widział zarys garażu Romeya. Reggie chowała się gdzieś w krzakach. Patio było niewielkie, zalane mdłą poświatą. Stały tam trzy wiklino- we krzesła i grill na węgiel drzewny. Wyżej znajdowało się duże okno i eo ono przyciągnęło jego uwagę. Stanął za drzewem i zbadał dystans; ocenił go jako długość dwóch przyczep. Musiał rzucić ponad żywopło- tem, ale poniżej gałęzi drzew. Wziął głęboki oddech i cisnął z całej siły. Leo drgnął, kiedy usłyszał odgłos uderzenia. Podkradł się do żywopłotu i rozchylił liście. Na patio panował spokój. Co to było? Jakby kamień uderzający o deskę. A może tylko pies? Obserwował patio przez dłuższy czas, lecz nic się nie poruszyło. Byli bezpieczni. Jeszcze jeden fałszywy alarm. Pan Ballantine, sąsiad Clifforda, obrócił się i spojrzał na sufit. :Miał już ponad sześćdziesiątkę na karku, a od kiedy półtora roku ~e~rm przeszedł operację usunięcia dysku, sypiał jeszcze gorzej. Właśnie udało mu się zasnąć, gdy obudził go jakiś dźwięk. Dźwięk? Nowy Orlean już dawno przestał być bezpiecznym miastem, a on zapłacił :ni.edawno dwa tysiące dolarów za system alarmowy. Przestępcy czaili się za każdym rogiem. Państwo Ballantine zamierzali się przeprowadzić. Przewrócił się na bok, zamykając oczy. I wtedy trzasnęła szyba. ;zerwał się, podbiegł do drzwi, włączył światło i wrzasnął: - Wstawaj, Wanda! Wstawaj! - Żona sięgnęła po szlafrok, a on wyciągnął szafki swoją strzelbę. Alarm wył. Pobiegli korytarzem, krzycząc na ~iebie i włączając światła. Szkło rozprysło się po całym pokoiku i pan ~allantine wycelował broń w okno, jakby chciał powstrzymać zbliża- ~ący się atak. - Dzwoń po policję! - warknął na żonę. - Dziewięćset ,. - Znam numer! - Pośpiesz się. - Nisko pochylony, rozejrzał się po pokoju, ~atrując włamywacza, który mógł dostać się do domu przez okno, czym ruszył do kuchni. Nacisnął odpowiednie guziki na tablicy itrolnej i syreny ucichły. 382 383 Leo zdążył właśnie wrócić do swojego punktu obserwacyjnego koło spitfire'a, kiedy ciszę nocną rozdarł trzask pękającej szyby. Zaskoczony przygryzł sobie język, poderwał sig i raz jeszcze podkradł do żywopłotu. Zaczęła wyć syrena, ale po chwili umilkła. Na patio wybiegł mężczyzna w czerwonej koszuli nocnej, ze strzelbą w dłoni. Leo, nisko pochylony, przemknął do tylnych drzwi garażu. Ionucci i Byk klęczeli przerażeni przy łodzi. Leo nadepnął na grabie i trzonek wylądował na worku pełnym aluminiowych puszek. Cała trójka wstrzymała oddech. Z sąsiedniego terenu dobiegały jakieś głosy. - Co jest, do diabła? - spytał przez zaciśnięte zęby Ionucci. Obaj z Bykiem byli zlani potem. Koszule przykleiły im się do ciała. Mieli mokre dłonie. - Nie wiem - odparł wściekły Leo, podchodząc do okna i spoglądając na żywopłot dzielący ich od posiadłości Ballantine'a. - Chyba coś zbiło szybę. Nie wiem. Ten świr ma strzelbę! - Co? - niemal krzyknął Ionucci. Obaj z Bykiem wyprostowali się i też zbliżyli do okna. Szaleniec ze strzelbą ciskał się po swoim podwórku, wrzeszcząc na okoliczne drzewa. Pan Ballantine miał dość Nowego Orleanu, narkotyków i bandytów próbujących kraść i łupić, dość przestępczości i życia w strachu. Miał tego wszystkiego tak dość, że uniósł strzelbę i wypalił w kierunku drzew. To nauczy tych małych oślizłych sukinsynów, że skończyły się żarty. Wejdźcie jeszcze raz do mojego domu, a wyniosą was nogami do przodu. Bum! Pani Ballantine stała w drzwiach w swoim różowym szlafroku. Krzyknęła, kiedy jej mąż wystrzelił, raniąc drzewa. Trzej mężczyźni w garażu pochylili się gwałtownie, gdy padł strzał. - Sukinsyn oszalał! - zaskrzeczał Leo. Wolno podnieśli głowy i dokładnie w tym samym momencie na podjazd Ballantine'a wtoczył się samochód policyjny, błyskając wściekle czerwonymi i niebieskimi światłami. Ionucci wypadł na zewnątrz, za nim Byk i Leo. Śpieszyli się, uważając jednak, żeby nie spostrzegli ich idioci zza żywopłotu. Kryjąc się za drzewami, nisko pochyleni, przesuwali się w stronę lasu. Nie wpadli w panikę. Mark i Reggie siedzieli ukryci w zaroślach. - Zwariowałeś - mamrotała ona pod nosem przez cały czas i tak właśnie myślała. Była szczerze przekonana, że jej klient wymaga opieki psychiatrycznej. Mimo to objęła go i przycisnęła mocno do siebie. Nie widzieli trzech mężczyzn, dopóki ci nie znaleźli się po drugiej stronie siatki. - Oto i oni - wyszeptał Mark, wskazując palcem. Ledwie pół minuty wcześniej kazał jej obserwować furtkę. - Trzech - rzekł. Gangsterzy przedarli się przez zarośla, mniej niż dziesięć metrów od ich kryjówki, po czym zniknęli w lesie. Przytulili się do siebie mocniej. - Zwariowałeś - wyszeptała po raz kolejny. - Być może. Ale udało nam się. Reggie dostała niemal palpitacji serca, kiedy Ballantine wystrzelił. Trzęsła się ze strachu od samego początku. Na wieść, że ktoś jest w garażu, śmiertelnie się przeraziła. Mało brakowało, a krzyknęłaby, gdy Mark cisnął kamieniem. Ale wystrzał przepełnił czarę. Dygotały jej ręce, serce waliło jak oszalałe. Mimo to wiedziała, że nie mogą uciec. Trzej gangsterzy blokowali drogę powrotną do samochodu. Nie było żadnej szansy. Strzał z dubeltówki poderwał sąsiadów. Podwórka zalała fala świateł. Na patia wylegli mężczyźni i kobiety w nocnej bieliźnie; wszyscy patrzyli w kierunku domu Ballantine'ów. Zza płotów dobiegały zaniepokojone głosy. Rozjazgotały się psy. Mark i Reggie głębiej zaszyli się w zarośla