Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Mieliśmy mnóstwo luzu, swobody, ale to wszystko było ukierunkowane. Dlatego właśnie bardzo lubiłem szkołę, wręcz uwielbiałem do niej chodzić. Byłem zdolnym uczniem, ale nigdy prymusem. Przyznaję, iż do przedmiotów ścisłych brakowało mi wytrwałości i cierpliwości. Po prostu denerwowało mnie bilansowanie, podliczanie słupków. Znacznie bardziej interesowały mnie przedmioty humanistyczne. No i kochałem sport, a szczególnie kopanie piłki. Wraz z kolegami z zespołu startującego w turniejach dzikich drużyn zapisałem się do MKS Junak. Miałem 14 lat. Wtedy jeszcze nie mogłem wiedzieć, że upłynie niewiele czasu i wyjeżdżając na studia, do stolicy, na zawsze opuszczę rodzinne miasto. Na zawsze, bo do Włocławka powracałem jedynie na chwilę, by odwiedzić rodziców lub przyjaciół. Długo nie byłem we Włocławku. Zacząłem tam znów przyjeżdżać w ostatnim okresie. Po zakończeniu pracy na Cyprze, a zwłaszcza kiedy zostałem selekcjonerem. Byłem ze stołeczną Polonią, która rozegrała pokazowy mecz na stadionie Kujawiaka. Wtedy właśnie przyszło wielu kolegów, z którymi grywałem w piłkę, i te dawne przyjaźnie się odrodziły. Po objęciu kadry narodowej byliśmy kilkakrotnie z żoną na wspólnych piknikach nad okolicznymi jeziorami. Wracaliśmy do wspomnień i znakomicie się bawiliśmy... - Jurka poznałem jako juniora Junaka - przypomina Jan Zboiński. - Był wyróżniającym się piłkarzem, strzelał dużo bramek. Kiedy miał 17 lat, zainteresował się nim najlepszy 26 wrocławski klub, Kujawiak, w którym wówczas grałem. Jurek przeszedł do tego klubu, zwłaszcza że mieszkał w dzielnicy samych kibiców Kujawiaka. Grałem z nim krótko, bo w rundzie jesiennej sezonu 69/70. Jurek był pracowity, niezły technicznie, występował na prawej stronie ataku. Słynął z efektownego zdobywania bramek. Kilka strzelił przewrotką z linii pola karnego i te mogłyby kandydować do miana bramek roku. Tak było, między innymi, w spotkaniach z Dębem Dębno i Bałtykiem Gdynia... Cały czas piął się w górę. Pamiętam, kiedy został trenerem Legii, to pytano... kto to jest ten Engel? A on miał charakter i już wtedy wiedział i marzył, że kiedyś będzie selekcjonerem pierwszej reprezentacji. To wszystko mało. Po którymś spotkaniu we Włocławku jechaliśmy do Warszawy z trenerem Ryszardem Kuleszą i on powiedział Jurkowi, że na pewno kiedyś zostanie selekcjonerem. Miałem naprawdę bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Nasz dom był domem otwartym, przez który przewijało się mnóstwo młodzieży. Stał w pięknym, hektarowym ogrodzie. Cały czas tętnił życiem. Ze względu na powierzchnię było gdzie zrobić boisko do siatkówki, a w razie potrzeby zdejmowaliśmy siatkę, stawiało się małe bramki i grało trzech na trzech w nogę. Ojciec, technik dentystyczny, pracował w Spółdzielni Lekarskiej oraz prowadził prywatną praktykę. Mama zajmowała się domem. Jej oczkiem w głowie był ogród, a w nim kwiaty, warzywa i drzewka. Był to dom szczęśliwy, gdzie wśród bujnej zieleni spędzaliśmy znakomicie czas z przyjaciółmi. Dziś, niestety, nie ma po tej posiadłości śladu. Wspomina jeden z największych przyjaciół Engela, Waldemar Olszewski: - Z Jurkiem grałem w Junaku w 1967 i 1968 roku. Był jednym z najmłodszych w drużynie, jak Andrzej Prawda 27 czy Władek Cioroch. Mieliśmy fajną grupę - można powiedzieć, taką paczkę ludzi, którzy nie tylko grali w piłkę, ale cały czas trzymali się razem. Uważam, że były to najpiękniejsze lata. A nasza siła jako zespołu piłkarskiego polegała na tym, że nie trener, ale my sami potrafiliśmy wyciągać właściwe wnioski. Dzisiaj obserwuję pracę Jurka z oddalenia, ale widzę, iż potrafi stworzyć właściwą atmosferę w kadrze. To dla nas wielka satysfakcja - przecież selekcjoner nie rodzi się na kamieniu we... Włocławku. Cieszy mnie, a dokładniej nas wszystkich, że Jurkowi się w życiu powiodło. On naprawdę na to sobie zasłużył. Dla mnie i moich kolegów jest bardzo ważne, że Jurek pozostał takim samym kumplem, jakim był w latach młodości. On jest po prostu normalnym facetem! A bodaj największą sympatię i aplauz zyskał po stwierdzeniu, że nigdy nie wolno wstydzić się i odcinać od swoich korzeni. Piłka towarzyszy mi przez całe życie. W latach mojej młodości we Włocławku były dwa kluby trzecioligowe: Kujawiak i Włocławianka. Szkolono, co prawda, swoją młodzież, ale chętnie sięgano po najbardziej utalentowanych chłopaków z Junaka. Mieliśmy propozycje z obu zespołów - z kilkoma kolegami wybrałem Kujawiaka. Tam grałem w III lidze aż do wiosny 1971 roku, kiedy zdałem na studia w stołecznej AWF i przeniosłem się do trzecioli-gowego AZS Warszawa. Kolejnym etapem edukacji było włocławskie Liceum Ogólnokształcące im. Marii Konopnickiej. Zapamiętałem motto znad wejścia: „Nikomum dzisiaj dobra nie zdziałał, czas to stracony bezpowrotnie". Ten cytat z utworu poetki wskazywał, jak szkoła traktowała swoich przyszłych adeptów. Można powiedzieć, że znowu miałem olbrzymie szczęście. W tej szkole spotkałem wielu znakomitych profesorów, którzy nadzwyczajnie się o nas troszczyli. Cho- 28 dziła tu moja mama, a następnie siostra - tak więc nazwisko Engel już znano. A ponieważ Ala była prymuską i wszystko zdawała na same piątki, więc i we mnie pokładano spore nadzieje. Ale taki dobry jak ona to nigdy nie byłem... Rozwijały się także moje zainteresowania sportowe. W szkole nastawiano się głównie na siatkówkę. Wszyscy sobie nieźle poczynali. Do tego stopnia, że zimą graliśmy w siatkówkę w trzecioligowej Włocławii. W tej szkole -i tu ciekawostka - obowiązywał zakaz gry w piłkę nożną. Musiałem uciekać się do różnych tricków. Miałem szalone kłopoty, bo w prasie ukazywały się relacje z meczów, a w składzie Kujawiaka figurowało moje nazwisko. Przecież wszyscy wiedzieli, że gram. Do klubu można było należeć, warunkiem były jednak dobre stopnie. Ponieważ grałem, miałem sporo nieobecności. Bo przecież zgrupowania, wcześniejsze wyjazdy na mecze. Otrzymałem na przykład powołanie do kadry Polski juniorów, którą prowadził wtedy Andrzej Strejlau, bo byłem reprezentantem Okręgu Bydgoskiego. Wyprawiało się różne cuda, z lewymi zwolnieniami lekarskimi włącznie. Pewnego dnia wezwał mnie dyrektor Tadeusz Szał-kowski i powiedział: „Ja tobie więcej w te sporty grać nie pozwolę". Nie mógł zrozumieć, po co tylu facetów gania za jedną piłką, zamiast, żeby każdy... kupił sobie swoją. Wciąż starał się udowodnić, iż sport niczego dobrego w życiu nie przynosi. I, niestety, na zgrupowanie kadry polskich juniorów nie pojechałem. W tym samym czasie zgłosili się działacze pierwszoligowego bydgoskiego Zawiszy. Grał tam wtedy, między innymi, Jan Pieszko. Szukano drugiego szybkiego napastnika, a ja byłem dość szybki- Przyjechali negocjować z rodzicami, lecz ci kategorycznie nie wyrazili zgody. Chcieli, żebym dokończył liceum 29 we Włocławku. Możliwe, iż wówczas uciekła mi, bezpowrotnie, wielka futbolowa kariera. Jeszcze jedno przypomnienie