Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W takim to byliśmy towarzystwie krzątając się w „Przekroju" około kilku prostych czynności zduńskich i zamieszczając Marianowe „ogłoszenia", które reklamowały czasem rzeczy dobre, czasem złe i w których treść jedni wierzyli, inni nie. Ja bardzo starałem się wierzyć, za innych wypowiadać się nie będę. W każdym razie zawsze unosił się nad tym duch Spraw Polaków i hasło „Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera". Istnieje bardzo piękny wiersz o tamtych czasach, często teraz cytowany, w którym jest mowa o sprawie smaku, o pogardzie. Wzniosły, olimpijski wiersz, nazywam go takim bez ironii. I jest także niegdyś często cytowany, a dziś zapomniany wiersz Gałczyńskiego z „Przekroju", rocznik 1952. Brutalny wiersz o dwóch inteligentach: Samochód ciężarowy ugrzązł w śnieżnej zaspie a dwóch inteligentów przechodziło właśnie: Dawny i Nowy. Nowy zaraz z miną szczerą splunął w garść i pomógł wypchnąć wóz szoferom, zaś Dawny, pochrząkując jak wieprzak wyborny, omijał lorę boczkiem. Smutny. I wytworny. 89 Szanuję olimpijską postawę tych, którzy z głębokiego, wewnętrznego przekonania wybierali trzymanie się z boku, ponieważ tak im kazały dobry smak i pogarda. Oczywiście mam na myśli przypadki autentyczne — jakże rzadkie, bo olimpijskość na niskiej ziemi nie dla każdego jest dostępna — a nie dorabianie ex post legendy, czy zwykłą hucpę ludzi, którzy udają, że zapomnieli. Ale ani trochę nie żałuję, że mój wybór, podobnie jak wybór Mariana Eilego i wielu moich przyjaciół, był inny. Co zaś do wiersza Gałczyńskiego o dwóch inteligentach, to jeśli ktoś sprostuje, że to nie była śnieżna zaspa, tylko błoto — nie będę oponował. I jeszcze jedno, dla zachowania właściwych proporcji. Dla Mariana Eilego, dla Janki Ipohorskiej, dla mnie, dla całej chyba redakcji robienie „Przekroju" było przede wszystkim cudowną zabawą i wspaniałą przygodą. Sprawy Polaków, proste czynności zduńskie, wypychanie wozu z zaspy, to nie były hasła i programy na co dzień: one gdzieś tam tkwiły u podstaw, formułowane albo nie. Codzienna była zabawa z „Przekrojem" i co tydzień przygoda z każdym numerem. A z programowych haseł myślę, że najbliższe Marianowi Eilemu było to, już wspomniane, które pewnego tygodnia wpisał nad winietą: „Przekrój — nieoficjalny organ ludzi sympatycznych^] PREZENT gwiazdkowy: legitymacja Czytelnika „Przekroju" "Wytnij, wypełnij rubryki znajdujące się na odwrocie, wlep fotografią, złóż według kreskowanej linii i noś przy sobie! LEGITYMACJA CZYTELNIKA „PRZEKROJU" Zam. — Druk P 717171/60 NASI DECYDENCI Termin „decydent" należy do słownika lat siedemdziesiątych, w redakcji „Przekroju" jeszcze go nie używaliśmy. Ale pozwalam sobie na anachronizm, żeby od razu było wiadomo o co, czy raczej o kogo chodzi. „Przekrój" powstał jako pismo „czytelnikowskie". Eilego wybrał i mianował Borejsza. On też był pierwszym decydentem, zdalnie kierującym redakcją. Ludzi bez porównania bardziej powołanych do tego, żeby pisać o Borejszy, żyje wciąż dużo, ograniczę się więc tylko do garści uwag. Tym bardziej że do redakcji „Przekroju" przyszedłem już po pozbawieniu Borejszy jego imperium prasowego. Marian Eile wspominał swego pierwszego decydenta może nie z sympatią, ale z uznaniem. „Wiedział jasno, czego chce i jak to osiągnąć. Równocześnie był przyjazny i bronił ludzi" — tak powiedział o Borejszy we wspomnieniowej rozmowie z Kemem i Kalkow-skim. Z tego, co ja od Mariana słyszałem przy różnych okazjach, wiem, że cenił sobie zwłaszcza wysoki, jak na warunki tamtych czasów, stopień samodzielności, jakim cieszyli się „czytelnikowscy" redaktorzy. Przy „ręcznym sterowaniu" i wtrącaniu się decydenta do wszystkiego pismo takie jak „Przekrój" nie mogłoby powstać. No i to bronienie ludzi, o którym Marian wspominał. Znam kilka konkretnych przykładów z dziejów redaktorowania nie tylko Eilego, ale i innych „czytelnikowskich" dziennikarzy, kiedy Borejsza to robił. Urządzał wściekłe awantury, gromił, wymyślał, ale bardziej na postrach i dla nauczki. Ludziom, na których raz postawił, nie tylko nie szkodził, ale potrafił ratować ich w potrzebie, nawet przed UB. Oczywiście Borejsza był komunistą (choć zaczynał od hiszpańskiego anarchosyndykalizmu) i wcale nie odżegnywał się od „środków bogatych", jakie stosował jego strasznej pamięci brat Różański. Ale myślę, że był szczery zachwalając „łagodną rewolucję" i od przymusu wolał perswazję. A siłę przekonywania miał wielką, zarówno w kontaktach osobistych i własnej publicystyce, jak też w działaniu za pomocą swej organizacji: Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik", taką bowiem nazwę w szczytowym okresie swego rozwoju 91 nosił stworzony przez Borejszę koncern. „Czytelnik" wydawał w całym kraju niezliczone gazety i czasopisma oraz książki, prowadził placówki kulturalno-oświatowe, organizował imprezy. To nie Borejsza wymyślił skompromitowaną później, niegłupią zasadę: „nie ważne, skąd kto przychodzi", ale on ją realizował. Przypomnę, że to Borejsza pojechał osobiście do Rumunii po Eugeniusza Kwiatkowskiego i powitał go słowami: „Inżynierze, Polska na pana czeka". I przypomnę, że twórca Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP-u) przyjechał do Polski, przyjął stanowisko pełnomocnika do spraw odbudowy portów, zgodził się kandydować do Sejmu z listy rządowej. Został wykorzystany i odrzucony, dziś to wiemy. Ale nie wierzę, żeby Borejsza mówiąc Kwiatkowskiemu, że kraj na niego czeka, i mówiąc to samo za pośrednictwem swego „Czytelnika" milionom Polaków, z góry zakładał oszustwo