Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Lecz drogę miał zablokowaną. Przechodząca na drugi brzeg ariergarda kawalerii, powstrzymała ścigających dość długo, by porozrywać przywiezione bukłaki z olejem. Po chwili część mostu objęły płomienie, a gdzie nie dosięgły Selonaryjczycy rozrąbywali pontony, przecinali i zrywali wiązania. Most, jak się wydawało, rozpadł się w mgnieniu oka. Uwolnione od słupów oporowych długie jego odcinki zaczęły spływać z prądem, niektóre tonąc, inne ciągnąc za sobą słupy dymu - na jednym nawet stała grupa żołnierzy Armia Malchiona została rozdzielona i Wilk mógł tylko wyć ze złości. Macewen była tu zbyt głęboka, by przejść ją w bród. Piesi i jeźdźcy, którzy zrzucili zbroje, by ją przepłynąć, zostali kolejno wybici przez łuczników zbliżających się na odległość strzału - a przynajmniej ci z nich, których nie porwał prąd. Nawet najszybsze oddziały kawalerii Malchiona nie mogły dotrzeć do brodu, a potem zawrócić na pole bitwy wcześniej niż na całe godziny po jej rozstrzygnięciu. Nawet gdyby pod ręką było dość materiału, odbudowa mostu zajęłaby godziny. W desperacji Malchion wysłał przez rzekę ludzi w pozostałych mu łodziach, ale ci wpadali pod morderczy ostrzał z łuków i w końcu Selonaryjczycy wzięli do niewoli lub wybili ich wszystkich. Nie pozostawało do zrobienia nic innego, jak stać w miejscu z ponad jedną trzecią armii i patrzeć bezsilnie, jak na tamtym brzegu rozstrzyga się bitwa. Było to taką męką, że niektórzy rzucali się do rzeki, by ulżyć swej wściekłości jałowym wysiłkiem. Teren lasu stał się zgiełkliwym polem bitewnego obłędu, z poszarpanym poszyciem, zbryzganym ciemną wilgocią, zasłanym plonem śmierci. W grze strategicznej zagrano ostatnią kartę. Teraz już tylko demony wojny szalały wszędzie w niszczącym amoku. Bitwa zawrzała z nowym okrucieństwem, które tylko śmierć mogła uciszyć. Ani odwrotu, ani rezerw - ludzi czy wściekłości. W tym pogmatwanym tańcu wojny, wśród wstrząsającego ziemią łoskotu walki, Teres chłodno oceniła swą sytuację. Z napływem kawalerii Ristkona i rezerw Dribecka najeźdźcy breimeńscy napotkali znaczną przewagę liczebną. Najpierw ostrzelano ich z łuków, gdy dreptali na zalewisku, u potem ich atak na las zmiażdżyły świeże oddziały Dribecka, tyły zaś porąbała kawaleria Selonari. Schwytani zostali w kleszcze między puszczą i rzeką, Ristkon zaś wbijał im klin w plecy. Jej armia musiałaby wytężyć wszystkie siły, chcąc rozewrzeć te kleszcze, by nie dać się wykończyć jak złodziej na szafocie. Z głębi lasu wymaszerował Dribeck ze swoją gwardią przyboczną. U jego boku pędził Crempra, zaklinając swych łuczników, by nie zmarnowali ani jednej strzały - ani też nie trzymali pełnych kołczanów, gdy w wirze walki trudno będzie odróżnić przyjaciela od wroga, co wkrótce musi nastąpić. Gwardia Świątyni cofnęła się, formując wokół łuczników nieprzeniknioną stalową ścianę, odrzucającą desperackie ataki armii Breimen. Wbiwszy się już w środek najeźdźców, Kane i Ovstal nadal walczyli na czele swych oddziałów. Widać też było Ristkona, kłusującego w błyszczącej srebrem kolczudze, gdy prowadził swą kawalerię na skrzydło Breimeńczyków, gdzie niedobitki konnych Wilka próbowały się przegrupować do kontrszarży. Jak oceniał Dribeck, dwóch innych spośród jego dowódców zostało zabitych, a także Diab, dowodzący gwardią świątynną. Miecze i włócznie zaczęły szukać ciała Dribecka. Żołnierze breimeńscy uparcie próbowali przełamać szeregi wyborowej, przybocznej gwardii pana Selonari, otaczającej go pierścieniem. Jego śmierć mogła odmienić wynik bitwy, a gdy los zwrócił się przeciw Breimen, ich atak stał się szaleńczy. Tych, którym udało się do niego dotrzeć, Dribeck spotkał władając mieczem z zimnym spokojem. Nie był urodzonym szermierzem ani nie miał dość mocy fizycznej, by dominować w walce. Ale jego szczupłe ciało miało siłę sprężyny i niepochwytną zręczność, a całe godziny upartego treningu wyostrzyły je wystarczająco, by jego prawica wzbudzała szacunek