Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Obecnie więc szły trzema zwartymi grupami po jakieś dwadzieścia sztuk w każdej, cielsko przy cielsku, oko przy oku. To samo, czym odparliśmy ich drugi atak - wielokrotnie wzmoc­nione, zwarte w pięść pole - teraz obracali przeciwko nam. Żadnym, nawet najszybszym wypadem, nie mogliś­my stłumić tak silnego, skoncentrowanego siłowego stru­mienia. W tej sytuacji czas naszego życia zależał jedynie od szybkości ruchu wrogów. Andre jeszcze niezupełnie doszedł do siebie po na­padzie pierwszego Niszczyciela, lecz był zupełnie spokoj­ny. Popatrzyłem nań i domyśliłem się, co ma na sercu. - Zdążysz jeszcze wywołać gwiazdolot i nagrać po­żegnanie - powiedziałem i odwróciłem twarz. Zływrogi nie spieszyły się, bo wiedziały, że im już nie umkniemy, i nacierały z rozwagą. Andre wywołał sta­tek. Nigdy jeszcze nie słyszałem tego gorącego, porywcze­go człowieka mówiącego tak spokojnie i rzeczowo. - Żanno! Olegu! - dyktował. - Za dwie minuty już mnie nie będzie. Kocham was! Bądźcie szczęśliwi! - Obejmijmy się, przyjaciele! - zwrócił się do nas. - A potem zaatakujemy ich po raz ostatni. Nie ma sensu ciągnąć tego dalej. Uścisnęliśmy się i ucałowali. Trub przytulił się do mego ramienia i łkał jak człowiek. Czułość okazana temu dziwnemu stworzeniu niemal pogodziła je z nadchodzącą śmiercią. Dałem znak i wszyscy rzuciliśmy się na centralną grupę wroga. Tak jak się tego obawiałem, nie udało nam się ni­czego dokonać. Nie zdołaliśmy nawet skupić swych pól w jedno ostrze, gdyż skuwające nas łańcuchy przeciążeń były zbyt silne. Jedynie Lusin przebił jednego Niszczy­ciela i sam natychmiast upadł. Nie chciałem krzyczeć ani wołać o pomoc, ale jęk rozpaczy mimo woli wydarł mi się z piersi. Obok mnie krzyczał Andre. Nasze krzyki nie zdążyły jeszcze umilknąć zdławione śmiercionośny­mi oplotami wrogich pól siłowych, gdy z góry coś runęło i wszystko cudownie się przeobraziło: nagle osłabł sku­wający nas uścisk grawitacji, zgasło przenikliwe jarzenie oczodołów, a Zływróg, w którego centrum celowałem, lecz nie dosięgnąłem, trysnął w górę słupem płomieni i kurzu. - Skoncentrujcie się na mnie! - rozległ się dziki ryk Leonida. - Naprzód! Naprzód! Zachwiałem się. Podtrzymał mnie Romero. - Niezłe uderzenie, nieprawdaż, mój dzielny Eli? zapytał z uśmiechem. - Sądzę, że udało mi się rozło­żyć pańskiego przeciwnika na atomy. Skupmy teraz pola i udajmy się za naszym wodzem! . 9 . Leonid rwał do przodu, a przed nim rozpadali się i znikali, jakby unoszeni wiatrem, Niszczyciele. Po bokach osłaniali go Allan i Andre, z tyłu podtrzymując się nawzajem drep­tali Lusin i Trub. Zrobiłem krok i poczułem, że nie mogę poruszać się o własnych siłach. - Odwagi, odwagi! - dodawał mi ducha Romero. - Panu oczywiście najwięcej się dostało, bo oni chcieli wy­kończyć pana w pierwszej kolejności, ale nie wolno się pod­dawać. Proszę zewrzeć pole i od razu będzie łatwiej iść. - Nie zostawaj w tyle, Eli! - pokrzykiwał Allan. - Pokaż im, do czego jesteś zdolny! Namowy, okrzyki i wreszcie widok Kamagina i Gro­mana biegnących na pomoc pierwszej grupie dodały mi sił. Szedłem coraz pewniej i po kilku minutach dopędziliś­my Leonida. - Naprzód! - krzyknął Leonid skinąwszy mi gło­wą. - Tu zostało jeszcze z dziesięć tych potworków. Chwyciłem go za rękę. - Czekaj! - szepnąłem. - Nie trzeba ich nisz­czyć. - A to niby czemu? Nie odejdziemy stąd, póki chociaż jeden wróg jeszcze się rusza. - Daj spokój, Leonidzie! - podtrzymał mnie An­dre. - Przynajmniej jednego trzeba wziąć żywcem. - Racja! - zawołał Allan. - Przywlec takiego potwora na Ziemię! Dawniej nazywało się to: "brać języ­ka". - Zwrócił się do Kamagina i Gromana: - Tak to było, przodkowie? Kosmonauci potwierdzili, że zdobywanie języka i obcinanie skalpów było ważną operacją w każdej cywilizo­wanej wojnie. W ich czasach wojen już nie było, ale za­chowały się podania na ich temat. Poza tym czytali o tym w książkach. Literaci, choć już dawno nikt na Ziemi nie walczył i nie umierał gwałtowną śmiercią, chętnie opisy­wali rozmaite okropności: kradzieże, morderstwa, pogoń za zyskiem i sławą, zdradzanie żon i mężów, wdrapywanie się po tak zwanej drabinie służbowej i inne dzikie czyny wymagające chytrości i krwi. Ponieważ w tym dalekim gwiazdozbiorze zetknęliśmy się z okrutnym narodem, rów­nież i my powinniśmy zapoznać się z obyczajami tych wojowniczych czasów. Andre wskazał na resztki: - Spójrzcie! To nie istoty, lecz maszyny! Na jego dłoni leżał zwilżony ciemnym płynem zes­pół elementów układu elektronicznego: półprzewodni­ków, oporników i kondensatorów połączonych ze sobą przewodami. Było to bez wątpienia urządzenie sztuczne. - To całkiem prawdopodobne - zgodziłem się. ­Wszystko, co wiemy o Zływrogach, świadczy o ich niezwy­kłym okrucieństwie. Czy normalne istoty mogłyby być ta­kie? - Nie - powiedział Lusin podnosząc z ziemi inny fragment ciała Niszczyciela. - Organizm. Patrzcie! To był kawałek żywej tkanki: plecionka nerwów, mięśni, ścięgien i kości. Andre obracał strzęp w ręku bru­dząc sobie palce lepką pokrywającą go cieczą. - Tak - przyznał. - Nie mechanizm. Nasi wybawiciele poszli dalej zabierając ze sobą Truba, a my we trójkę myszkowaliśmy po terenie niedaw­nej bitwy. Jeszcze raz przekonałem się, jak wielkie siły roz­rywały porażonych wrogów. Określenie "rozbryzgany" nie było przenośnią, lecz precyzyjnym opisem śmierci Ni­szczyciela. - Wydaje mi się, że dziwna forma unicestwienia stanowi klucz do zagadki ich życia - powiedziałem, gdy po jakimś czasie zebraliśmy z dziesięć fragmentów ciał Ni­szczycieli. Andre ułożył szczątki rzędem. - Spójrzcie: sześć kawałków żywej tkanki i cztery ułomki sztucznych urządzeń. Nic wam to nie mówi? - Rozumiem - odparł Lusin. - Na poły orga­nizm, na poły mechanizm. Pół żywy, pół sztuczny. Praw­da? - Tak. To właśnie miałem na myśli. - Zapominacie o jeszcze jednej możliwości: żywy Zływróg siedzący w maszynie - zaoponowałem. - Przy rozpadzie tkanki ciała mieszały się z fragmentami mecha­nizmu i dały taki obraz