Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wróciła, wycierając twarz ręcznikiem. Bez makijażu wyglądała jeszcze piękniej niż przedtem. Miała delikatny nos, pełne usta i duże, szeroko rozstawione brązowe oczy, ciepłe, mądre, badawcze i wesołe. - Dużo o nim wiesz? - spytał Bryson. - Sporo. I o nim, i o jego przyjaciołach. Mosad od dawna ma go na oku. Kilkakrotnie bywałam w Chantilly... - Jako kto? Zdjęła narzutę z łóżka. - Jako gość. Jako attache handlowy izraelskiej ambasady w Paryżu. Ktoś, o czyje względy warto zabiegać. Arnauld nie dyskryminuje klientów. Sprzedaje broń i nam, i naszym wrogom. - Mogłabyś mnie z nim poznać? Odwróciła się powoli z rozszerzonymi oczyma i pokręciła głową. - To chyba nie jest najlepszy pomysł. - Dlaczego? - Bo nie mogę dłużej narażać się na dekonspirację. - Przed chwilą mówiłaś, że idziemy tą samą ścieżką. - Nie. Mówiłam, że nasze ścieżki się przecinają, to duża różnica. - Twoja prowadzi do Jacąues'a Arnauda? - Może. Nie wiem. - Tak czy inaczej, warto tam pojechać. - Pewnie w twoim towarzystwie, zgadłam? - spytała z rozbawieniem w głosie. - Oczywiście. Jesteś dyplomatką, znasz go, łatwo mnie wprowadzisz. - Wolę pracować sama. - Sama? Na przyjęciu? Kobieta tak piękna jak ty? Czyż nie powinien towarzyszyć ci mężczyzna? Byłoby wiarygodniej. Zarumieniła się. - Pochlebiasz mi. - Tylko po to, żeby zmusić cię do współpracy - odparł z kamienną twarzą. - Cel uświęca środki? - Coś w tym rodzaju. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. - Tel Awiw nigdy nie wyrazi na to zgody. - To ich nie proś. - Musiałby to być... - zaczęła z wahaniem. - Musiałby to być sojusz tymczasowy, który mogłabym w każdej chwili zerwać... - Jeśli chcesz, możesz zostawić mnie tuż za drzwiami zamku, zgoda? A teraz mów, dlaczego Mosad wziął pod lupę Jacques'a Arnaulda. - Jak to dlaczego? - powtórzyła z nieukrywanym zdumieniem. - Przecież mniej więcej od roku Amauld dostarcza terrorystom najwięcej broni. Dlatego zainteresowało mnie, że człowiek, któremu Calacanis chciał cię przedstawić -jak on się nazywał? Jenrette? - przyleciał na "Armadę" w towarzystwie Jean-Marca Bertranda, głównego przedstawiciela Jacques'a Arnaulda. Założyłam, że Jenrette kupuje broń dla terrorystów, dlatego zaintrygowało mnie, że się z nim spotykasz. Przyznaję, że niemal przez cały wieczór zastanawiałam się, co tam robisz. Nick gorączkowo myślał. Jenrette, agent Dyrektoriatu, którego znał jako Vance'a Gifforda, reprezentował na "Armadzie" Jacques'a Arnaulda. Arnauld kupował broń dla terrorystów. Rozumując logicznie, oznaczało to, że Dyrektoriat popiera... ogólnoświatowy terroryzm. - Muszę się do niego dostać - powiedział cicho. - Koniecznie. Uśmiechnęła się smutno. - Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nic przez to nie zyskamy, ani ty, ani ja. Zresztą to najmniejsze zmartwienie. Ci ludzie są bardzo niebezpieczni, nie zawahają się przed niczym. - Zaryzykuję - odrzekł Bryson. - Nie mam innego wyboru. Naprowadził ich krzyk. Mieli posprzątać, przeczesać wąskie, brukowane uliczki odchodzące od Prazo do Obradorio. Ponieważ ustalono już, że cel wymknął się z sieci, musieli teraz odnaleźć pozostałych członków grupy. Martwych załadowano do nieoznakowanych samochodów i zawieziono do miejscowej mortuorio. Przekupieni urzędnicy mieli sporządzić i podstemplować fałszywe świadectwa zgonu, a ciała pochować w bezimiennych grobach, natomiast krewni zmarłych - otrzymać pokaźne odszkodowanie i nie zadawać żadnych pytań. Taka była standardowa procedura. Kiedy przeliczono żywych i martwych, okazało się, że brakuje dwóch członków zespołu: braci Sangiovannich, myśliwych z odległego północno--zachodniego zakątka Włoch. Szybko przeszukano ulice i uliczki. Nic, ani jednego, ani drugiego. Ponieważ bracia nie odpowiadali na wezwania radiowe, uznano, że prawdopodobnie nie żyją, lecz całkowitej pewności nie było. Procedura operacyjna zakładała, że rannych należy ewakuować lub dobić, dlatego tak czy inaczej musiano ich znaleźć i odhaczyć na liście. W końcu członkowie jednego z zespołów poszukiwawczych usłyszeli stłumiony krzyk dochodzący z opuszczonego kościoła w głębi wąskiej uliczki. Wpadli do środka i znaleźli ich, najpierw jednego, potem drugiego