Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W drodze zerwałem z klombu trzy dalie: czerwoną, żółtą i fioletową. Przecisnąłem się przez dziurę w płocie i pobiegłem ścieżką między ogródkami. Bardzo szybko dotarłem do Alei Niepodległości. Tu zaczynały się pola, idące aż do Okęcia. Na rogu Odyńca stał samotnie nie wykończony pięciopiętrowy dom. Ruszyłem szybko przed siebie. Musiałem dojść aż do Narbutta. Ciemność i pustka ulic kazały myśleć o mieście zupełnie bezludnym przez wyaresztowanie lub wystrzelanie wszystkich mieszkańców, gdzie tylko patrole łapaczy krążą nadal w daremnym poszukiwaniu ofiar. Teraz wszedłem już w zabudowę i z daleka usłyszałem warkot. Postanowiłem nie uskakiwać. Szedłem chodnikiem wymachując kwiatami. Samochód zbliżał się powoli, świecąc strumykiem promieni przez zaciemniające szparki. A jednak nie wytrzymałem napięcia: w ostatniej chwili uskoczyłem w załom furtki, chowając za siebie jasne plamy kwiatów. Stałem nieruchomo i tchórzliwie. Samochód przejechał. Teraz pobiegłem szybko na palcach dla zmniejszenia hałasu. Znowu byłem tchórzliwym zającem w zbożu, otoczonym przez myśliwych: jeżeli wystawię nos, zaraz padnie strzał. Ta sytuacja sprzeczała się z całą ideologią szlachetnej walki z odsłoniętą przyłbicą, piersią w pierś. By zachować godność, zmusiłem nogi do spokojnego marszu. Dopiero o parę metrów od Madalińskiego usłyszałem niemiecką rozmowę i gardłowe śmiechy. Nie rzuciłem się do ucieczki, chociaż przez zajęczy grzbiet przeszedł mi paraliżujący skurcz strachu, a w skroniach załopotało przyspieszone tętno. Wystawiłem przed siebie kwiaty i szedłem jak człowiek beztroski i nieco pijany. Zza rogu wytoczyło się w Aleję pięciu żołnierzy. Rechotali po każdym zdaniu opowiadacza dowcipu. Pierwszy, który mnie dostrzegł, odruchowo położył rękę na kaburze pistoletu, bo ostrzegano ich nieustannie przed polskimi bandytami po nocy, ale zaraz uspokoił go mój swobodny krok i kwiaty. Wyglądałem na amanta idącego w zaloty. Spojrzeli na mnie przelotnie, ale żaden nie zagadał; dopiero gdy ich minąłem, padło groźne pytanie: "A co on tu robi po nocy, ten Polak?", i zaraz przyszła leniwa odpowiedź: "Daj spokój, Hermann, to sprawa policji!" Tak się nie zachowywali wcześniej, kiedy szli do przodu: w roku 1940 uciekałem po stolikach, przez kuchnię kawiarni aż do piwnicy, a z tyłu pędziło dwóch lotników z pistoletami w ręku, by mnie zmasakrować czy zastrzelić tylko dlatego, że im się nie podobało moje spojrzenie. Długo biegali po podwórzu i ulicy; przyglądałem się ich butom przez piwniczne okienko i wtedy dowiedziałem się po raz pierwszy, czego tych pilotów uczyła o Polakach oficjalna propaganda. Nic dziwnego, że nas z taką lubością masakrowali bombami. W ten sposób, nie nagabywany dzięki niepowodzeniom na frontach, dotarłem bez przeszkód do domu Teresy. Nie mogło być mowy o budzeniu dozorcy, zaszedłem od tyłu, przeskoczyłem przez wysoki płot i dotarłem do tylnych drzwi, zawsze otwartych. Wbiegłem po schodach i zastukałem cicho do drzwi umówionym kodem. Teresa otworzyła, przestraszona. W niebieskiej koszuli nocnej wyglądała jak w balowej sukni. Wyciągnąłem dalie. - Chciałem ci koniecznie dzisiaj ofiarować te kwiaty - powiedziałem. Teresa wzięła dalie. - Nie żartuj - szepnęła. - Wcale nie żartuję. Musiałem to zrobić. Jakaś siła kazała mi się zerwać i przynieść ci te kwiaty. Nie rozumiesz?! Nie odpowiedziała i wprowadziła mnie do swego pokoju