Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Tak na przykład, czy godzi się drogą urzędową obdarzać dajmy na to platynowymi zastawami? Szczęśliwy instynkt służbowy podpowiedział mi, że się nie godzi, że w ogóle takie słowa, jak „dar”, „obdarować”, w pragmatyce występować nie mogą — co innego „wydać”, „przydzielić”, „wypłacić”. Złoty łańcuch można od biedy na szyi nosić, ale z zastawy, nawet platynowej, ktoś gotów jeść, rzecz zgoła nieprzystojna w obrębie ścisłego myślenia kancelaryjnego. O, nie żadna łapczywość powodowała mną, kiedy sypałem deszcze (ale przeliczone co do kropli) pereł, ulewy szmaragdów szczodrobliwe, albowiem problemy płatnicze stanowiły po prostu jeden z elementów nieuniknionych kreowanego przeze mnie Bytu. Wszak i przepustki specjalne tłoczyłem, też piętrzące się w stromą hierarchię — do Wrót Zewnętrznych, Średnich, a dalej do Drzwi Pierwszych, Drugich, Trzecich, znowu ze specjalnymi kuponikami do odrywania przez straże. Kolejne zaś, coraz bardziej wewnętrzne owe przejścia, pasaże pilnie strzeżone, nazywane zrazu niższym językiem urzędowym, jawnie, a potem znane już tylko pod napomknieniem szyfrowanym, powoli a nieuchronnie implikowały wyłaniający się z nicości kształt. Budowlę Budowli, Zamek nie do ogarnięcia Wysoki, z nigdy nie nazwaną, nawet w przystępie śmiałości największej, Tajemnicą Środka — której można by się, przekroczywszy wszystkie drogi, progi i warty, wylegitymować! Łatwo to tak teraz powiedzieć, ale na jakże odległym od owego Centrum obwodzie poruszałem się, wyprowadzanymi z mrówczą cierpliwością minuskułami i majuskułami, sumienny i pokorny skryba, kaligraf jakby średniowieczny, którego inkunabuł nie wiadomo jak ani kiedy przekracza granicę dzielącą książkę od Księgi, wytwór pisarczyka od pisarskiego utworu, kopistę od artysty! Nabierając biegłości w formie, używając więc tuszu nawet czerwonego, a to dla poszerzenia skali służbowej, pozostawałem roztropnie, z instynktu widać, ostrożny w treści. Nie tylko nie szafowałem lekkomyślnie nadaniami królestw, ale i w jednym nie zezwalałem na to, by ktokolwiek bądź mógł nadmiernie urosnąć we władzę. Cóż mogło być prostszego od jakiegoś glejtu uniwersalnego, który otwierałby bez różnicy wszystkie, ale to wszystkie drzwi murów zamkowych i skarbowych lochów? Otóż, i niech mi to będzie poczytane na chwałę, takiego dokumentu nie wystawiłem nigdy. Zapewne — poniekąd i w egoistycznej trosce o własne doznania, jakkolwiek je taiłem. Przypominam sobie książeczkę blankietowo– legitymacyjną, specjalnie wytłoczoną dla wysłannika inspekcyjnego z nadzwyczajnymi pełnomocnictwami. Każdy z kolejno inną kredką pokolorowanych blankietów do wyrwania rozszerzał krąg jego uprawnień. Łatwo też mogłem sobie wyobrazić, jak, kiedy okaże pierwszy, niższym zapewne funkcjonariuszom, taki bardziej zwykły, z dwiema trójkątnymi ledwo pieczątkami, klucznicy z niejakim ociąganiem bada przed nim odsuwali rygle; jak potem — odwróciwszy się nieco na bok — wyrwie drugi, zielony, a już i oficerowie na jego widok z lekka zesztywnieją, jak na stół w wartowni wyższego piętra ciśnie trzeci i czwarty, biały promiennie, z krwawą okrągłą Pieczęcią Główną — a oni wyprężą rozdygotane kolana, aby mógł przejść przez ich szpaler salutujący, ku Drzwiom Wysokim, które klucznik— generał, przed chwilą nieprzystępność uosobiona, w mundurze od złota kapiącym, teraz cały w pocie służbistości gorliwej, oburącz przed nim na baczność rozszarpnie, aż dźwięk odskakującego zamka zleje się w jedno z dźwiękiem diamentowym jego orderów, i będzie, starzec posągowy, blaskiem dobytej szpady cześć oddawał — nie osobie przekraczającego próg, ale niepozornemu grzbiecikowi formularzy blankietowych, jaki Wysłannik trzyma od niechcenia w ręku! Czyż nie była rozkosznie łaskoczącą myśl o owej licytacji wspaniałej Przepustek, o tym wzwyż urastaniu potęgi smakowicie dawkowanej uprawnień, doskonale Legalnych? Żaden pejzaż batalistyczny rodem z Sienkiewicza, żaden grzmot armatni bitwy nie mógł się równać z cichym szmerem padających na stół szary, wśród szarych murów Zamku — Kuponów Mocy! Jakaż to magia kryła się w pieczęci głównej, której nikt — nawet ja sam! — nie był w stanie pojąć ni odgadnąć, albowiem środek jej wypełniał Znak w Sobie Tajny, to jest Szyfr Bez Klucza, o tym wręcz świadczący, iż okaziciel jest Wysłannikiem Nienazwalnego!1 Czyżby miał być Inspekcyjnym Stwórcy, egzekutorem samego Pana Boga? Nic o tym nie wiem. Przybywał znikąd i — wypełniwszy swoje zadanie — w nicość na powrót miał się obrócić. Czy rzeczywiście tak kunsztownie i dokładnie wszystko to sobie wyobrażałem? I tak, i nie — albowiem zasadniczo wystawiając tylko legitymacje, poddawałem się zarazem ich przewodnictwu, pomiędzy mną a nimi powstawały związki i napięcia szczególne, które same z siebie już wysnuwały dalszy kierunek działań, ja musiałem tylko odgadnąć go domysłem. Biorąc rzecz literalnie, nie wymyślałem żadnych historii, nie konstruowałem fabuł inaczej aniżeli pod postacią mglistych otoków, powstawały same, zaludniając pustą przestrzeń między poszczególnymi dokumentami. Papiery były wszak węzłowymi punktami powikłanego dramatu służbowego, źródłem sił, poruszających jak słońce — planety, trony, straże i szeregi. Tym samym, choć niechcący, musiałem być zawsze obecny legitymacjami moimi w każdym miejscu i w każdej chwili, gdzie — w sytuacjach krytycznych — bez okazania właściwych papierów rzecz, państwo, świat, musiałyby zwinąć się w sobie, zwiędnąć i zamrzeć. Legitymacje nie były tedy cezurami akcji, ani razu nie nazwanej, ale jej stwórczyniami. Proszę zauważyć, jak nowoczesny charakter miało to moje gimnazjalne odkrycie