Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Kierowcą furgonetki był, jak wynikało z prawa jazdy, niejaki Filippo Ribeca, karany. Jednak dokumenty miał w porządku. W porządku był też list przewozowy. – No to jak? Mogę jechać? – spytał z uśmiechem Filippo Ribeca, spuszczając ręczny hamulec. – Nie – powiedział dowódca patrolu – zjedź pan na bok i poczekaj. Ribeca, klnąc, posłuchał polecenia, a tymczasem straż kontrolowała inną furgonetką, przewożąca warzywa. Ta druga kontrola była długa i szczegółowa, tak że Ribeca wysiadł z kabiny i zapalił papierosa. Był wyraźnie w złym humorze. – No, to mogę jechać czy nie? – Nie. – Dlaczego? – Dlatego, że tak mi się podoba – powiedział dowódca patrolu, spełniając dokładnie polecenie porucznika. Ribeca dał się na to złapać. – A mnie się podoba, żebyś mnie pocałował w dupę! – wrzasnął. I, agresywny z natury, rzucił się na dowódcę i uderzył go pięścią w pierś. Został natychmiast aresztowany za obrazę władzy i stawianie oporu. Podczas rewizji znaleziono w kieszeni jego spodni aksamitny woreczek. W woreczku były diamenty warte setki milionów. Porucznik straży finansowej zaraz zatelefonował do komisarza Montalbano. – Gratuluję, komisarzu. Dobrze pan odgadł. Oryginalny sposób transportu. Jedziemy teraz do Mazary zgarnąć tych ze „Świętego Piotra”. Chce pan jechać z nami? Sztuczka była nadzwyczaj prosta. „Święty Piotr Rybak” wypływał z Mazara del Vallo z klatką, w której było dwadzieścia wygłodzonych myszy. Na pełnym morzu klatkę przystawiano do otworu w ocynkowanym pojemniku podzielonym na dwie części i zostawiano myszy w pierwszej, gdzie z głodu gryzły się ze sobą. Potem, na wodach libijskich, do łodzi dopływała wielka motorówka i upoważniona osoba wręczała dowódcy łodzi aksamitny woreczek z diamentami. Każdy diament wciskano w kulkę zjełczałego sera. Kulki wrzucano do drugiego przedziału klatki przez otwór w pokrywie. Wtedy wystarczyło podnieść metalową przegrodę między przedziałami i wygłodniałe myszy połykały wszystko. Kiedy już zjadły ser (w niedużej ilości, to też wchodziło w zakres sztuczki), zostawiano im swobodę. Przez dwa dni połowów mogły robić, co chciały, a na pewno nie chciały wskoczyć do morza. Częste kontrole patroli straży finansowej na morzu nie wykrywały nic podejrzanego. Przed skierowaniem się do Vigaty napełniano serem drugi przedział i podczas gdy przywabione myszy jadły, truto je gazem z przymocowanej do pojemnika butli. Zanim łódź dobiła do portu, zdechłe już myszy rozcinano, a odzyskane diamenty przekazywano dalej. Cała historia skończyła się tym, że Montalbano przez miesiąc nie mógł przełknąć owczego sera. Ile razy brał kawałek do ust, przypominały mu się myszy i żołądek odmawiał posłuszeństwa. Rajski zakątek – Jaki to rajski zakątek! – powiedziała Livia, wysiadając z łódki i pomagając komisarzowi wciągnąć ją na plażę. Kiedy wynieśli ubrania i wielką turystyczną lodówkę z kanapkami i butelkami piwa, Montalbano rzucił się na piasek, zadając sobie pytanie, kto mu kazał porwać się na taki wyczyn. Tydzień wcześniej ten idiota Mimi Augello, kiedy jedli razem kolację w restauracji, zaczął się przechwalać swoim odkryciem: trzy kilometry od latarni morskiej na przylądku Russello natrafił na malutką plażę, samotną, nikomu nieznaną, dostępną tylko od strony morza. Mimi mówił o niej tak entuzjastycznie, że Livię to oszołomiło. Wyobraziła ją sobie jak wyspę Robinsona i od tego dnia Montalbano już nie miał spokoju. – Kiedy zawieziesz mnie na plażę? – rozlegało się monotonnie jak refren piosenki, a Livia tę piosenkę śpiewała dziesięć razy dziennie. Po dwóch tygodniach sierpniowych wakacji Livii w Vigacie, kiedy tylko dwie doby dzieliły ją od powrotu do Boccadasse pod Genuą, Montalbano postanowił zrobić jej przyjemność, przełykając w milczeniu złość i życząc wszystkiego najgorszego temu złamanemu kutasowi Mimi, który go w to wpakował. O siódmej rano wyjechali z Vigaty do Marina di Montereale, tam wynajęli łódkę wiosłową od rybaka, który musiał mieć w żyłach arabską krew, bo zaśpiewał za to taką cenę, że Livia rzuciła się na niego jak sęp, ujawniając przy tym naturę znanych ze skąpstwa genueńczyków. Rybakowi zalśniły oczy: zrozumiał, że natrafił na godnego siebie przeciwnika. Pojedynek ciągnął się długo, miał różne fazy, nawroty i zastoje, ale w końcu przypieczętowano zgodę kawą w barze, którego właściciele nie mieli zielonego pojęcia, czym różni się kofeina od ekstraktu cykorii