ďťż

Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Œmiesz oskarżać mnie o zdradę? - Jeszcze nie, milordzie - odrzekł z powagš Kelthys. - Jed- nak jeœli ty czy którykolwiek ze szlachciców, którzy tu z tobš przybyli, nie zmienicie swoich zamiarów, wtedy tak. Zdrada to paskudne słowo, ale jedyne, które ma tu zastosowanie. - BšdŸ przeklęty! - warknšł Mathian i odwrócił się do Hala- dhana. - Chcę jego głowę za bunt w obliczu wroga! - wrzasnšł. - Milordzie, ja... - zaczšł Haladhan, po czym urwał w pół słowa, słyszšc œwist szabli wycišganej z pochwy. Odwrócił się do Kelthysa, opuszczajšc rękę do własnej rękojeœci, ale to nie wietrzny jeŸdziec dobył broni. Jeden ze szlachciców z okręgu Tharkonswald stanšł przed Kelthysem twarzš do Mathiana, opierajšc nagie ostrze płazem o prawe ramię. Kolejna osoba dobyła szabli, a potem następna. W przecišgu niespełna minu- ty prawie połowa drobnych szlachciców, którzy przyjechali tu z Mathianem, utworzyła kršg wokół Kelthysa, trzymajšc broń w pogotowiu. Nikt nie odezwał się nawet słowem, ale i nie było takiej potrzeby. 456 DavidM. Weber Mathian wpatrywał się w nich, widzšc, jak jego plan się wali, a wrzało w nim coœ gorszego od wœciekłoœci. - Więc to tak - powiedział zimnym i bezbarwnym głosem. - Aż tylu wœród was zdrajców. Bardzo dobrze. Precz stšd. Wszy- scy. Precz! - Jego głos nie był już zimny i bezbarwny. Znów splunšł na ziemię. - Zabierzcie ze sobš tego przeklętego zdraj- cę i oby Krahana oblizała mu koœci! Porachuję się z nim - i wa- mi wszystkimi - póŸniej! Ale teraz rozkazuję tym wszystkim, którzy wcišż poczuwajš się do swoich obowišzków, wezwać swoich ludzi! Musimy zniszczyć gniazdo hradani! ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI - Wyglšda na to, że się zdecydowali. Brandark powiedział to głosem suchym jak wiór, a Bahzell ponuro skinšł głowš, spoglšdajšc w górę Gardzieli. Na razie niewiele było widać, ale Sothoii nie starali się w żaden sposób ukryć swoich zamiarów. Przez usiany głazami odcinek Gardzieli mogły się przedostać tylko dwa, trzy idšce obok siebie konie, a podłoże było w najlepszym wypadku zdradliwe. Oznaczało to, że żaden atak jazdy nie wchodził w grę, ale strome œciany wšskiej rozpadliny działały jak lejek, niosšc w ich stronę od- głosy obutych stóp, potykajšcych się na skalistym, nierównym gruncie, pobrzękiwanie ekwipunku, a od czasu do czasu zgrzyt i brzęk stali uderzajšcej o skały. - Tak, ale będš atakować pieszo, nie konno, a jest już póŸno - powiedział po chwili Koniokrad, odwracajšc się, by spojrzeć przez ramię. Na zachód od Rozpaczy Charhana Gardziel zakrę- cała ostro na południe, a jej œciany wznosiły się wysoko, w tej chwili słońce znajdowało się dokładnie nad zachodniš krawę- dziš wšwozu. Prymitywny fort zbudowano w miejscu, gdzie skaliste dno Gardzieli tworzyło niskie wzniesienie, z którego krawędzi spadała niegdyœ wodospadem Hangnysti rozlewajšca 458 DavidM. Weber się tu szeroko. PóŸne popołudniowe słońce oœwietlało go bar- dzo dobrze, ale na wschód i zachód od niego mrok szybko ogar- niał Gardziel. - Do zapadnięcia ciemnoœci została im nie więcej niż jakaœ godzina - cišgnšł. - Kiedy słońce zajdzie, nie będš już mogli tak skutecznie korzystać z łuków. - Och, tylko godzina? Co za ulga! - zaszydził Brandark. - Musimy tylko odpierać przez godzinę atak kilku tysięcy wo- jowników Sothoii - przez godzinę, gdy jest wystarczajšco ja- sno, by strzelać z łuku - i wszystko będzie dobrze. Tak się cie- szę, że mnie uœwiadomiłeœ! Bahzell wyszczerzył się do niego, po czym odwrócił się, by sprawdzić resztę swoich ludzi. Każdy hradani miał ze sobš tar- czę, a teraz wszyscy ci, którzy nie stali bezpoœrednio za murem Rozpaczy Charhana, kulili się przy ziemi, trzymajšc je nad sobš. Miały różne kształty i wielkoœci, co uniemożliwiało utworze- nie żółwia, jakiego mogłaby wznieœć toporska armia, osłania- jšc się przed gradem lecšcych z góry strzał, ale większoœć z nich była na tyle duża, by zapewnić wojownikom przyzwoitš osło- nę. Kaeritha nie przywiozła ze sobš tarczy, ale Hurthang przy- kucnšł obok niej, a ogromna tarcza, którš trzymał, była wystar- czajšca duża, by przykryć ich oboje. Gdy Bahzell spojrzał na kuzyna, ten oderwał wzrok od Kaerithy, z którš właœnie rozma- wiał, wyszczerzył do niego zęby w uœmiechu i zasalutował mu toporem, który uniósł jednš rękš. - No dobra, chłopcy - powiedział spokojnie Bahzell, zwra- cajšc się do Koniokradów, którzy z przygotowanymi do strza- łu arbaletami klęczeli za przednim murem fortu. Było ich osiemdziesięciu dwóch, tylu, ilu udało mu się wcisnšć w mar- twš strefę za murem, ustawionych w dwa szeregi, przy czym pierwszy na stopniu strzelniczym. Odwrócili głowy w jego stronę, a ich oczy były równie spokojne jak jego - spokojne spokojem hradani, którzy wezwali Szał - gdy obnażył zęby. - Będziecie strzelać pod górę i w cień, jeœli wystrzelicie w chwi- li, w której zobaczycie cel - przypomniał im. - Zachowajcie więc cierpliwoœć i czekajcie na mój sygnał. Pozwolimy im ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 459 wyjœć na równe, gdzie będš dobrze oœwietleni, i ruszyć na nas. Zrozumiano? Kiwnęli głowami, a on sprawdził ułożenie bełtu na cięciwie własnej arbalety. W przeciwieństwie do większoœci ich towa- rzyszy on i Vaijon stali wyprostowani, wyglšdajšc zza muru. Jako dowódca obrońców Bahzell musiał wiedzieć, co się dzie- je, a on i Vaijon mieli najlepsze zbroje. Nawet strzała wypusz- czona z łuku wietrznego jeŸdŸca miałaby trudnoœci z ich prze- biciem, a sam mur doœć dobrze ich osłaniał. Bahzellowi sięgał do piersi, zaœ Vaijonowi wystawał zza niego tylko zwieńczony pióropuszem hełm. Człowiek przekrzywił głowę, gdy rozległo się granie tršbek. * * * Sir Festian zaklšł w duchu, gorzko i siarczyœcie, schodzšc za Mathianem i Haladhanem w dół tonšcej w cieniu Gardzieli. Przez chwilę sšdził, że opór sir Kelthysa powstrzyma lorda opie- kuna, ale teraz stało się jasne, że chyba tylko siły zbrojne były- by w stanie odwieœć go od raz powziętego zamiaru. A choć Kelthys skłonił połowę zwolenników Mathiana do zatrzyma- nia swoich ludzi, nigdy nie było żadnej nadziei na to, że uda mu się przekonać ich, by zwrócili się przeciwko lordowi opiekuno- wi Glanharrow. „A skoro ten młody drań uparł się zrobić coœ tak głupiego, nie mam innego wyboru, jak tylko iœć za nim. Żeby go Phrobus wzišł! Kim by, niestety, był -jest moim suwerenem." - Dobrze - warknšł Mathian do otaczajšcych go mężczyzn. Nie siedzšc na końskim grzbiecie wydawali się skrępowani, jak gdyby nie byli pewni, w jakim szyku powinny się ustawić for- macje złożone z piechoty. Większoœć zostawiła swoje kopie, ale kilku bardziej pomysłowych przycięło drzewca swoich, ro- bišc z nich lekkie włócznie, które dawały im przynajmniej więk- szy zasięg niż szable