Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zapewne alkohol był głównym sprawcą ryzykownej akrobacji przechylonego nad przepaścią śmiałka. Ale trafiłem akurat na chwilę, w której coś się już tutaj zaczynało dziać. Jakieś wydarzenie poruszyło niektórych bardziej przytomnych gości. Świadczyły o tym dynamiczne postawy dwojga osób, podrywających się ze swych miejsc. Oczy ich zwrócone były w kierunku okna. Nie mogli mnie jeszcze zobaczyć, bo moja obecność tutaj była dla nich zbyt krótkotrwała. Więc parzyli na stojącego w oknie. Czy coś do nich mówił? Zaświeciłem mu w twarz: to był krzyk. Dopiero teraz ujrzałem posąg jeszcze jednego mężczyzny, który zderzał się ze ścianą tuż przy oknie. Nie widziałem go dotąd dlatego, że patrzyłem w głąb pokoju, a on tkwił z prawej strony, poza szybą otwartego do środka pokoju okna. Odłamki rozbitej szyby wisiały w przestrzeni objętej ramą. W nieregularnej dziurze tkwiła zanurzona po łokieć i wyciągnięta w stronę stojącego na parapecie ręka nadbiegającego posągu. Podawał ją szalonemu akrobacie po najkrótszej linii, a ta wiodła przez szybę. Spojrzałem na zaciśniętą na gzymsie dłoń. Strzał- ka sekundnika wciąż stała na kresce ósemki, może zaledwie jedną dziesiątą milimetra dalej, jednak różnica była nieuchwytna. Przeniosłem wzrok na występ muru: kawał tynku razem z zaciśniętymi na nim palcami nie przylegał już ściśle do ściany domu. Przepłynąłem wyżej i zaświeciłem z góry; zobaczyłem, że urwany fragment gzymsu dzieli od muru odległość kilku centymetrów. Odbiłem się od zewnętrznej ściany domu, aby objąć wzrokiem cały gmach. Odnalazłem zwężonym strumieniem z miotacza jasną tasiemkę chodnika i policzyłem piętra. Było ich trzydzieści sześć. Pa-trzymałem na zastygłą przede mną scenę, jakbym oglądał trójwymiarowe zdjęcie. Czy coś mogło go jeszcze uratować? A czy w ogóle możliwa była moja ingerencja w przeznaczony im los? Zdjąłem z bioder pasek od spodni, zawiązałem na nim pętle i założyłem je na obydwie zbliżone do siebie dłonie: na tę, którą wyciągał w głąb pokoju spadający i na drugą — podawaną mu przez nadbiegającego. Zaraz po wykonaniu tej czynności uświadomiłem sobie, że taki zabieg nie ma tu żadnego sensu. Cóż znaczyła wątła nić pajęcza łącząca ze sobą dwie bardziej od lokomotywy masywne bryły! Należało użyć więzów należących do tego świata. Dałem nurka w głąb pokoju. Spowodowany tym wiatr wywrócił na stole kielich z bibułkowymi serwetkami i porwał kilka z nich aż pod sam sufit. Papierki — oto, co byłem w stanie poruszyć z miejsca i chyba niewiele więcej. Rozejrzałem się bezradnie na wszystkie strony. Może jakiś sznur od żelazka — pomyślałem. Gdzie jest kuchnia? W półotwartych drzwiach stał, tarasując sobą drogę, posąg kobiety. Druga kobieta mijała ją w przejściu z unie sionymi nad głową rękoma, w których trzymała ciężki półmisek. W tej chwili nie zdołałbym się tamtędy przecisnąć, a na zmianę położenia ciał trzeba było czekać co najmniej trzy godziny. Wszystko, co wpadało mi w ręce albo sprawiało wrażenie przyspa-wanego do podłoża, albo zupełnie nie nadawało się do akcji ratunkowej. Przy każdym ruchu powietrza stawiało niezwykle silny opór. Dyszałem ciężko przez cały czas. Zdobyłem się jeszcze na ostatni wysiłek i przy-targałem (właśnie przytargałem) pod okno — sam nie wiedziałem w końcu po co — długą spinkę do włosów. Wyrwałem ją z warg zajętej czesaniem się kobiety. W normalnych warunkach ważyłaby pewnie kilka dekagramów; tutaj mocowałem się z nią, napotykając na taki opór, jakby uwiązana została do ust kobiety jakąś niewidzialną grubą sprężyną. Przy każdej gwałtownej próbie zmiany jej położenia wrzynała mi się w palce, przede wszystkim z powodu swej znikomej — w stosunku do masy — powierzchni. Kiedy z pokaleczonymi dłońmi zaciągnąłem ją do okna (nie było to zwyczajne dźwiganie), wyśliznęła mi się z ręki i wyleciała nad ulicę. Teraz, gdy ręce zmieniły nieco swoje położenie, pasek rozluźnił się i zsunął. Nie poprawiłem go, ponieważ uważałem, że taka nić nie zdoła utrzymać masy spadającego mężczyzny, którą można było porównać chyba tylko z bezwładnością dużego okrętu. Skamieniałe w krótkotrwałym błysku dłonie nie umiały się odnaleźć, a ja nie byłem w stanie przyjść im z pomocą, chociaż miałem na to tak wiele czasu. Ogarnęła mnie wściekłość. Nie dlatego wprawdzie, żebym aż tak bardzo przejął się losem spadającego człowieka (i tak życie jego, podobnie jak życie wszy- stkich tu obecnych, liczyło się na minuty, bo przerywała je zguba całego miasta), lecz z tego powodu, że okazywałem się taki bezradny w sytuacji, w której — jak mi się wciąż jeszcze wydawało — tak wiele mogłem uczynić. Byłem przekonany, że tylko sznur lub podpora wykonane z materiału, który należał do skamieniałego miasta, mogłyby utrzymać ciężar mężczyzny. Lecz nawet gdybym znalazł coś odpowiedniego, nie zdołałbym niczego przenieść na miejsce. Pot zalał mi oczy. Nie miałem już nawet siły rozgarniać powietrza