Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

– Pahner otworzył drzwi świątyni. Była to wdzięczna budowla, bogata w łuki, łagodne krzywizny i wąskie kopuły przypominające biskupie mitry, a jej drzwi były tak samo wielkie i ciężkie jak wszystkie inne. – Nie licząc jednak kontrolowanych wylewów, które tubylcy sami świetnie wykorzystują, nic mi nie przychodzi do głowy. – Będziemy więc musieli walczyć bronią z Ciemnych Wieków – powiedział Roger, wchodząc do pogrążonego w półmroku korytarza. – Cóż – zachichotał Pahner. – Wydaje mi się, że walczenie z Mardukanami wodą przypominałoby strzelanie do marines piwem *** – Dzisiaj – oznajmił Julian plutonowi Mardukan – ukończyliście pierwszy etap podstawowego szkolenia! Każdy dostanie po piwie. Rekruci nabrali niezłej formy. Mimo fatalnego początku, nawet Krindi Fain okazał się mieć głowę na karku. Dowódcę drużyny czekał awans na sierżanta plutonu, i to szybciej, niż mógłby się spodziewać, ponieważ armia cierpiała na poważny brak podoficerów. Rekruci nauczyli się budować namioty i nawet mieszkali w nich przez dzień czy dwa. Z rozgotowanej skóry zwierząt wykonali zbroje, w których potem kazano im maszerować. Wszyscy – nawet Erkum Poi, który w dzieciństwie musiał chyba przejść lobotomię – opanowali stanie w rozmaitych pozycjach, maszerowanie w równych szeregach i proste manewry kolumnami. Do tej pory jednak nie mieli w rękach broni. Teraz nadeszła ta ważna chwila. Sądząc po twarzach Mardukan, nie rozumieli, co się dzieje. Każdy z nich trzymał w górnych rękach czterometrową drewnianą tyczkę, a w dolnych tarczę ze sklejki o powierzchni trzech metrów kwadratowych. Było zupełnie oczywiste, że żaden nie ma pojęcia, co z tym zrobić. – Dzisiaj wieczorem – ciągnął Julian – zaczniemy szkolenie z użyciem symulatorów pik, które macie w rękach. Bo jeśli wam się wydaje, wy czterołape potwory, że wam zaufamy i damy prawdziwe piki, to się mylicie. Dopóki nie nauczycie się, co to znaczy być żołnierzem, możecie na nie tylko popatrzeć! A teraz zaczniemy przerabiać podręcznik walki. Gronningen wystąpił do przodu i zaczął demonstrować pierwszą pozycję z podręcznika walki, specjalnie zaadaptowaną dla czterorękich Mardukan. Rekruci patrzyli z uwagą i niepokojem. Nagle drzewce wyślizgnęło się z wydzielających nadmiernie śluz rąk Erkum Pola i trafiło dowódcę drugiej drużyny w głowę. Ten odwrócił się i walnął wolno myślącego rekruta własną czterometrową tyczką. Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Gdzieś z oddali słychać było melodyjne zaśpiewy kapłanów zajętych codziennymi obrządkami. Ze stajni dobiegały głosy civan i turom. Pracujące grupy robotników nuciły swoje pieśni. A plac ćwiczeń rozbrzmiewał trzaskiem tyk uderzających o drewniane tarcze i przekleństwami wściekłych marines. *** Wierni podchodzili po kolei i klękali przed najwyższym kapłanem, by otrzymać błogosławieństwo swojego boga. Gratar stał przed ołtarzem na marmurowej podstawie, spod której wypływała krystalicznie czysta woda, która następnie kaskadą wpadała do zdobionego złotem i klejnotami rezerwuaru. Po obu stronach ołtarza tryskały cztery fontanny. Rozkładając szeroko ramiona, król-kapłan śpiewał, nabierał wody z fontann i spryskiwał nią klęczącego u jego stóp wiernego. Po otrzymaniu błogosławieństwa wierny przechodził przez delikatny prysznic symbolizujący oczyszczenie, a jego miejsce zajmował następny. – Trzeba było przyjść później – szepnął Roger. – Mówi się, że czekanie jest zawsze najtrudniejsze – zażartował Pahner. Kapitan rozejrzał się wokół. Sala audiencji była rozległym placem otoczonym kolumnadą i zadaszonym nad podwyższeniem, na którym król-kapłan odprawiał swój rytuał. Tutaj znajdowała się największa świętość – źródła, które dały początek religii Mardukan. Woda ze źródeł spływała po skałach do znajdującego się poniżej zbiornika, a wypływając stamtąd łączyła się z wodami rzeki Chasten. Plac przed ołtarzem wypełniali wierni, w tym delegacja kupców protestujących przeciw narzuconemu przez świątynię racjonowaniu żywności. Stali w ulewnym deszczu – znaku przychylności ich bóstwa – i cierpliwie czekali na swoją kolej. Roger i Pahner zajęli honorowe miejsca pod zadaszeniem, za królem-kapłanem. Deszcz, jak zawsze na Marduku, był gwałtowny i ulewny, a na północno-wschodnim niebie widać było zbierające się czarne jak węgiel chmury. Wyglądało na to, że ulewa jest zapowiedzią prawdziwego oberwania chmury. – Chyba popada teraz dłużej – zauważył Pahner. Ostatni z wiernych przeszedł przez tryskającą wodę