Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zdałem sobie sprawę, że ten stary Perkins, którego nigdy nie widziałem i nie miałem zobaczyć, którego cielesnej powłoki nikt zresztą nie miał więcej oglądać (zmarł nagle na owych pustych schodach, z płaskim lichtarzem w ręku; nie żył już wówczas, tak iż pani Williams w istocie rzeczy siedziała w owej chwili w kabinie swojego własnego statku) — że ten stary Perkins obecny jest na tej dyskusji całą potęgą złośliwego, nieużytego ducha. Tych dwoje bało się go. Raz postąpili na przekór niemu, to prawda, ale i wtedy zrobili to poniekąd ze strachu. Wstrząśnięty, powiedziałem szybko kilka słów do Serafiny. Z głową opartą na dłoni, wodząc oczyma za swoim palcem kreślącym coś bez celu po stole, powiedziała: — Będzie, jak Bóg zechce, Juanie. — Na miłość boską, przestańcie! — rzekł Sebright kaszląc za moimi plecami. Rozumiał jako tako po hiszpańsku. — To, co powiedziałem, jest zupełną prawdą. Mimo to kapitan był gotów zaryzykować. — Tak — wyrzekł Williams głucho, przez niemal nieruchome wargi, cały zresztą tak nieruchomy, iż zdało się, jak by ten głęboki głos wyszedł od kogoś znajdującego się pod stołem. Pani Williams trzymała ręce splecione na kolanach, a jej oczy zdawały się błagać nas wszystkich, byśmy dali mu wiarę. — Ale rzecz w tym, że wam obojgu na nic by się to nie przydało — ciągnął Sebright. — Na to właśnie zwróciłem państwu Williams uwagę. O’Brien jedno wie na pewno: że jesteście na tym statku. Liczy na to jak na mur. Otóż oczywiste jest, że moglibyśmy odmówić wydania pana, panie Kemp, i że admirał (jeśli okręt flagowy znajduje się koło Hawany, a sądzę, że do tej pory zdążył tam dopłynąć) musiałby nas poprzeć. Jak by sobie pan potem dał radę ze starym pijaczyną Rowleyem, tego nie wiem. Nie sądzę, aby zapomniał, że próbował pan zrobić z niego marmoladę, jeśli mam wierzyć opowiadaniu kapitana. — Istny bohater — zaświadczył nagle Williams swoim zduszonym, „spod stołu” pochodzącym głosem. — Nie boi się nikogo z nich, o nie. Cha! Cha! Stary Topnambo musiał się… — spojrzał na żonę i ugryzł się w język przypomniawszy sobie, być może, swoją niepewną sytuację małżeńską, po czym zakończył szeregiem słów bez związku: — W kolasce… nakazy… separatysta… buntownik… — wszystko to, nie drgnąwszy nawet jednym mięśniem twarzy; dopiero potem, wydawszy cichy, gardłowy śmieszek, mrugnął do mnie z lekka, choć jego wzrok pozostał nadal kamienny. Sebright zamilkł tylko na tyle, by przeczekać ten wyskok. Zimna logika jego rozumowania napawała mnie grozą. Nie widział powodu, dla którego O’Brien lub ktokolwiek inny w Hawanie miałby chcieć wtrącać się do mnie osobiście. Jeśli jednak pragnę nie stracić swojej panienki, w takim razie jasne jest, że nie może ona przybyć do Hawany na statku, na którym z całą pewnością natychmiast będą jej szukać. Sprawa przedstawia się nawet gorzej, niż z pozoru wygląda — oświadczył. Był mocno przekonany, że gdyby „Lew” nie zjawił się niebawem w Hawanie, wysłano by na jego poszukiwanie hiszpański okręt wojenny — inaczej pan O’Brien nie byłby tym człowiekiem, za jakiego go mamy. W porcie stoi korweta o nazwie „Tornado”, bardzo zgrabnie wyglądający okręcik. Nie oczekuję chyba, że stoczą walkę z korwetą. Niewątpliwie podniósłby się krzyk z powodu zatrzymania brytyjskiego statku na pełnym morzu; słaba by to jednak była pociecha, skoro przedtem zabrano by mi panienkę. Jest ona osobą tak ważną, że nawet nasz brytyjski admirał dałby się może skłonić — za wstawiennictwem wicekróla, powiedzmy — do udzielenia sankcji na taką akcję. Nie sposób przewidzieć, co Rowley gotów byłby zrobić, gdyby mu w zamian obiecano ofiarować pół tuzina piratów, których mógłby zawieźć do kraju na powieszenie. Przecież to właśnie w tym celu okręt flagowy obija się wciąż koło Hawany! A już O’Brien wie dobrze, gdzie znaleźć bodaj i kopę takich ptaszków