Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Niech mnie diabli porwą, jeżeli to nie jest Tomaso Magaraf! Magaraf nie zdążył okazać niezadowolenia. Miał zamiar zmierzyć nieznajomego natręta pogardliwym wzrokiem, gdy nagle jego twarz równie rozpłynęła się w przyjaznym uśmiechu. — Ejże, stary! Nie pomyliłeś się. Ale sądząc po tym melodyjnym śmiechu i wykwintnych manierach mam do czynienia z niejakim Eugenem Cimmaronem! Nieznajomego ze złamanym nosem ogarnął nowy atak niepowstrzymanej wesołości. Trzeba było paru minut, by wreszcie wysapał się i mrużąc jedno oko rzekł do Magarafa: — Zapomniałeś wspomnieć o moim nosku! Strasznie się cieszę, że cię widzę. A bodaj cię wszyscy diabli wzięli… toś ty nie zapomniał starego Cimmarona? Jakżeż można było zapomnieć Cimmarona? Człowieka, z którym dwa lata razem Magaraf pracował w „Złotym Pawiu”? Cimmaron — dwukrotny mistrz ciężkiej wagi, znakomity bokser, sława Argentei! Człowiek, któremu nieraz bił brawa sam prezydent! — Gdyby nie twoja fotografia w gazetach — grzmiał Cimmaron — nigdy bym cię nie poznał! Elegancko jesteś ubrany, nie ma co! Jak jaki maharadża indyjski! Przyznaj się, bogaty jesteś? — A jakże, bogaty… jak mysz kościelna! A ty? — Jak jej rodzona siostra — wyrzekł były szampion boksu smutnym głosem. Skończyło się z dawnym Cimmaronem! Trzy lata przeleżałem w tych szpitalach, gdzie szklanka wody drożej kosztuje niż butelka wina… Miałem tego dość… zwiałem stamtąd… no i założyłem sobie restaurację. Chciałem się podreperować… Guzik z tego wyszedł… — Zrobiłeś plajtę? — współczująco zapytał Magaraf. — Naturalnie. Wobec tego postanowiłem wrócić na stare śmiecie… Do mojego rodzinnego miasteczka, do Pelepu. Mała to dziura, ale za to były szampion boksu może tam „jeszcze liczyć na jakieś powodzenie. Otwieram tam szynk. Może jakoś dożyję do końca. Cimmaron zdjął z półki walizę, wydostał z niej butelkę taniego, ale mocnego wina i przyjaciele pili kolejno za swe nieoczekiwane spotkanie, za starą przyjaźń i przyszłe powodzenie. Pociąg nie zdążył jeszcze osiągnąć następnej stacji, gdy Cimmaronowi udało się namówić Magarafa, by gwizdnął na Bakbuk i udał się razem z nim do owego cudownego Pelepu, gdzie jakoś razem potrafią dać sobie radę z tym szynkiem. Były szampion bokserski i były „uniwersalny” artysta estradowy, Tomaso Magaraf, ten sam, którego w swoim czasie skazano za to, że urósł, powinni byli bądź co bądź stanowić atrakcję w niewielkim miasteczku. — Jeżeli cię ciągnie z powrotem na scenę — orzekł w końcu Cimmaron — będziesz mógł przygotować sobie parę numerów w Pelepie. Cicho tam, spokojnie, gotów jestem ci służyć zawsze dobrą radą, bo jeszcze się przecież trochę na tym interesie znam… W rezultacie tego wzajemnego przepijania do siebie i dalszych rozmów Tomaso Magaraf, który jechał do Bakbuku, przesiadł się wraz ze swym starym kolegą do pociągu, który następnego dnia szczęśliwie dowiózł ich do Pelepu. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY w którym jest mowa o nieoczekiwanych następstwach strzelania do celu Osiedlenie się dwóch tak znakomitych osobistości w niewielkim, prowincjonalnym miasteczku, jakim był ów Pelep, było bądź co bądź niemałym dla niego zaszczytem. Byłemu szampionowi boksu udało się — stosunkowo bez trudu — otrzymać pożyczkę na otwarcie w Pelepie, na jedynym zresztą reprezentacyjnym placu tuż obok dwupiętrowego budynku miejscowego banku, skromnej, lecz schludnej restauracji pod nazwą: ,,Dwaj Szampioni”. Dla oszczędności wspólnicy zamieszkali u rodziców Cimmarona, ludzi prostych i niezmiernie miłych. Mieszkańcy Pelepu dumni byli ze swych nowych obywateli, nie szczędzili im oznak szacunku i sympatii, co, rzecz prosta, sprawiało ogromną przyjemność obydwu przyjaciołom. Magaraf nie miał wprawdzie zamiaru osiedlać się tutaj na zawsze, lecz bez przykrości myślał o tym, że pozostanie w tym mieście co najmniej do przyszłej wiosny. Praca w restauracji nie zabierała mu zbyt wiele czasu, zapewniała mniej więcej dostatnie życie, na jakie można było sobie pozwolić w tych nowych warunkach. Magaraf pracowicie i z uporem — czego nauczył się w ciągu swej wieloletniej kariery artystycznej — przygotowywał nowe „numery”, które miały mu ponownie zdobyć powodzenie publiczności i kontrakty właścicieli music–hallów. Gdy miejscowe panie, patronujące jakiemuś tam dobroczynnemu towarzystwu, zaprosiły Cimmarona i Magarafa do wzięcia udziału w dorocznym przedstawieniu, obydwaj byli mistrze, tęskniący do występów zgodzili się z ochotą. Cimmaron efektownym ciosem znokautował miejscowego mistrza, a Magaraf wzbudził powszechny zachwyt rzucaniem bumerangu i celnością swych strzałów do fruwających talerzyków. Przewodniczący miejscowego „Bractwa Kurkowego” zwrócił się do Tomaso z propozycją, by zechciał podjąć się treningu kilku najzdolniejszych członków klubu. Magaraf nie miał powodów do odmowy, zwłaszcza że zarówno funkcja była zaszczytna, jak i honorarium dobrze opłacane. Odtąd dwie godziny dziennie spędzał w strzelnicy klubowej, osiągając znakomite rezultaty i doskonaląc członków klubu w sztuce strzelania do tarczy. Dwudziestego szóstego grudnia w mieście Lomm — czytelnicy zapewne pamiętają, że właśnie tam znajdował się ów wzorowy, „na sanatoryjnych zasadach” oparty zakład wychowawczy dla dzieci — odbyły się zawody strzeleckie pomiędzy ekipami z Pe— lepu i Lomm. Uczniowie Magarafa zdobyli wszystkie pierwsze miejsca. Po zakończeniu popisów uproszono Magarafa, któremu należne hołdy składali zarówno zwycięzcy jak i zwyciężeni, by zechciał poza konkurencją zabłysnąć swą mistrzowską sztuką. Tego dnia Magaraf prześcignął samego siebie. Członkowie pobitego klubu z Lomm wydali uroczysty bankiet na cześć zwycięskiej ekipy z Pelepu oraz jej mistrza — trenera. Zwycięzcy również odpowiedzieli bankietem. Dwa dni trwały te uroczystości