Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
) — Nieznośny smarkacal ** Kam si... (czesk.) — Gdzieś ty był po południu? it. — Na zgromadzeniu w Orłowej, panie sztygar — odpowiedział hardo Gustlik. — Tak, na zhromażdżeni? * ano dobrze, dobrze.... Zjitra se pomluwimy o tom!... ** — No, to se pomówimy! — warknął wyzywająco Gustlik, wpychając zaciśnięte pięści w kieszenie. — Jenom ne mudruj!...*** — pogroził mu jeszcze Dostał i poszedł z Mirą. — Pierón jasny! — mełł teraz wzburzony chłopiec. — On mi tu wygraża, że jutro ze mną pomówi! Na dyć... — i nie wiedział, co powiedzieć. — Nic ci nie może zrobić — pocieszał go Niebrój — zastępował cię Rzyman i wszystko jest w porządku. — Ale wiesz — dodał po chwili — jak taki chachar ią uweźmie, to cię wpakuje do jakiej złej roboty! I co mu zrobisz? Nic! To już tak na tym świecie!... — westchnął i jął narzucać węgle pod kotły. Gustlik znowu usiadł przed kotłownią. Słyszał jak Mira grała na skrzypcach. Lecz wyczuwał teraz w sercu tyle nienawiści do jej ojca, że słuchał ją z niechęcią. Nienawiść tę podsycał wzmagający się niepokój, że taki Dostał, wszechwładny pan na kopalni w stosunku do robotników, wszystko może zrobić. — Ale niech tam! — machnął dłonią i poszedł do kotłowni, bo trzeba się było zabierać do czyszczenia palenisk. O północy, kiedy Niebrój poszedł spać na ławę przy pompie, gdzie wałęsał się wilgotny chłód od zbiornika z wodą, Gustlik przeniósł ławę do kotłowni pod okno, zawiesił jak zwykle lampę na sznurze, wyjął książkę i zaczął czytać. I jak zwykle — jakiś czas nie czuł żad- ¦Na zhromażdżeni (czesk.) — Na zgromadzeniu. ** Zjitra se pomluwimy... (czesk.) — Jutro sobie o tym ^pomówimy. . . •••Jenom n e... (czesk.) — Tylko nie mędrkuj! nego znużenia. Stopniowo jednak oczy powlekały się sennością, \ powieki coraz bardziej ciężały, w końcu zamykały się, gdy już je podnieść nie było rady, i głowa zaczynała opadać. Raz i drugi otrząsnął się, przetarł oczy, nasypał węgla pod kotły, obejrzał manometry i wodowskazy, po czym wracał do książki. Minęła już godzina. Na dalekim zegarze wydzwoniła pierwsza. Wszędzie była cisza, samotność ogarniała chłopca, jakby tamte mroki w starych robotach w kopalni, ogień tylko grał na paleniskach, para chrzęściła metalicznie w rurach, a maszyna gdakała usypiająco. Chwilkę czytał. Dobiegał ostatnich stronic książki. Coraz większe znużenie schylało mu głowę. A kiedy w pewnej chwili sparzył skroń na rozpalonym daszku lampy, zapieronował i odsunął się na skraj ławy. Literki uciekały mu sprzed oczu, zacierały się mgli-stością. Chwytał je ostatnim wysiłkiem. Co to było? Aha, już wie!... Święty Piotr uchodzi z Rzymu, by życie unieść... „Quo vadis, Dpmine?"... pyta się Piotr. Jak to było dalej? Już wie!... Pan Jezus mu odpowiedział i teraz odchodzi. A święty Piotr wstaje z klęczek, ogląda się i nie widzi Pana Jezusa. Bierze więc kostur i zawraca do Rzymu. Idzie! Widać, podkute musi mieć sandały, czy coś, bo wyraźnie słychać, jak żelazo stukoce po kamienistej drodze Appijskiej. Powoli... powoli... Lecz czy lęka się śmierci, co go w bramach miasta czeka, czy też znużenie gasi jego siły?... Toć on wolnieje. Idą kroki, ale coraz powolniejsze, coraz bardziej zdrożone... Cóż tak się ociąga święty Piotr?... Toć on coraz bardziej wolnieje, coraz bardziej!... Teraz już stopami powłóczy, kładzie je coraz ciężej na kamienie... przystaje... nie, znowu kilka kroków!... Teraz już cichną... cichną... 205 I vnię. — Jezus! Maryjo! Ogromny krzyk przewalił się przez kotłowni — Co to?... Co to?... / Zrywa się z ławy i widzi!... Zuczek biegnie przerażony do kotłów, otwiera drzwiczki, załamuje' ręce, biegnie z powrotem do hali i krzyczy coś... Oprzytomniał. — Jezus! Maryja! maszyna!... Maszyna staje!... Przewala się czarne koło, wlecze ciężko.... życie w maszynie kona... Ramieniska kołyszą się powoli... Skoczył do kotłów. Otworzył drzwiczki. Spojrzał!... W oczach pociemniało!... Ktoś krzyczy, odtrąca go gwałtownie... Zuczek wpycha zwoje zatłuszczonych kłaków pod kotły... mamie coś przerażony... ręce mu latają... leci znowu do hali!... Wybiega z kubłem oliwy i chlusta na zimne czarne ruszta... Niebrój pociera zapałkę, podkłada pod kłaki. Buchnął płomień!... — Drzewa!... drzewa!... — ktoś z nich woła. Niebrój wali młotem po ławie, łupie ją na drzazgi i rzuca w huczący płomień. — Jeszcze!... Wypadł Gustlik przed kotłownię, ujął sztachetę... wyłamał. Drugą!... trzecią... i jeszcze jedną i jeszcze. Pełne naręcza rzuca na palenisko. Maszyna jeszcze dycha... Spojrzał na manometr!... Jezusie święty!... Zaledwie jedna atmosfera!... Przerażenie dusi serce. — A na dole, w kopalni ludzie!... — uświadamia sobie z przerażeniem. Może już tam się dławią... — Jeszcze drzewa! — woła Zuczek, a oczy jego są jak obłąkane