Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Gdzie? — zapytał powtórnie młody. — W Olszynce Grochowskiej — wybębnił wreszcie zdenerwowany Kosiorek. Czy to, że młody trzymał nadstawione to swoje lewe ucho, czy też zagrała nazwa wykuta w szkole na lekcji historii, dość, że kiwnął głową. Już po paru dniach pracy z Kosiorkiem chłopak wy- glądał przyzwoicie. Spotkany przed tygodniem na ulicy, gdy łakomie lustrował miejsce na jednokon- nym wózku zabierającym ,,łebki" na Pragę, z trudem przypominał człowieka. — Ma się to oko — pochwalił się z miejsca Kosiorek pozdrowiwszy nieszczęśnika. — Widziałem pana może raz, może dwa u pana Jerzego... I co wyszło z waszego tyrania? Gówno, mówiąc delikatnie... — Kosiorek szerokim gestem objął dookolne ruiny. — No, co teraz chcesz pan robić, panie... — Tyrolski... — wtrącił szybko dryblas ubrany w płócienną koszulę, za krótkie, wyraźnie cudze spodnie i półbuty, z których wyłaziły czarne pa- luchy. — A co chcę robić? Chcę jechać na Pragę, tylko nie mama za co... — I jeść pan pewno też chcesz, co? — litościwie po- kiwał głową Kosiorek. Inwestycje się opłacały. Chłopak, porządnie ubrany, bawiąc się kieliszkiem, nadstawiwszy lewego ucha słuchał kiwając głową, wreszcie usiadł wygodnie. — Starczy! — rzucił niespodziewanie. — Co takiego? — zaniepokoił się przedsiębiorca. — Panie Kosiorek — Tyrolski mówił wołno, z na- ciskiem — mnie nie trzeba uczyć, co to jest skok. W czterdziestym trzecim w pięciu zrobiliśmy ,,Spies- sa". — Po nazwie fabryki zamilkł na chwilę, jakby dawał tamtemu ochłonąć. — Werkschutze, telefony. Zabraliśmy wszystko... Został tylko portret Hitlera... nie do użytku, bo jednego, bardziej nerwowego, przyparło... położył go na podłodze i nasadził mu na lico. Kosiorek zgasił uśmiech pod nieruchomym, nieobec- nym .spojrzeniem Tyrolskiego. —— Tak. Śmiesznie. No bo Hitler nam się przecież naraził... Ten chłopak zginął potem na Starówce, a mnie, panie Kosiorek, uczyć, co to jest skok, nie trzeba. Chciałem tylko pana zapytać o jedno. Prag- nie pan przejąć jeden wagon, który ja odczepię od składu w tej Olszynce, gdzie to jenerał Skrzynecki bił się z Ruskimi. Jeden. Otóż nie obrazi się pan, jeżeli ja sobie, dla siebie, drugi? Nie, o dalszy trans- port nic się proszę nie bać, ten drugi to moja pry- watna sprawa. Chciałbym zarobić coś więcej, to jed- no, a po drugie, widzi pan, jest to figiel w rodzaju tego z portretem... — zaśmiał się nieprzyjemnie. — Ojej — przestraszył się jakoś bezradnie Kosiorek. Nie wiedzieć czemu pomyślał prędko, że to duża nie- stosowność, by pan Tyrolski zajmował się edukacją jego synka. Przez pamięć na pierwszego nauczyciela swych dzieci zaproponował to miejsce jego towarzy- szowi broni. Tyrolski zgodził się bez entuzjazmu, na- tomiast już od pierwszej lekcji entuzjazm dla na- uczyciela zdradzać jął trzynastoletni Emilek. Zafrasowany ojciec sięgnął po karafkę. ,,Diabli wie- dzą, co ten szczeniakowi opowiada, zamiast uczyć chłopaka łaciny i angielskiego." Intelektualne przygotowanie Tyrolskiego do życia po wojnie stanowił, oczywiście, język angielski. Było to przecież uzbrojenie umysłowe dużej części chłopców, którzy po Warszawie chodzili w „szklankach", czyty- wali „Biuletyn" i niefrasobliwie zapisywali krwią karty historii. „Zęby choć tylko opowiadał" — przemknęła jakaś wystraszona myśl przez głowę ojca. Nie dawniej jak trzy dni temu, kiedy matka, zdener-' wowana opóźnieniem obiadu, wpakowała nieco wię- cej drobnego węgla z dna skrzynki, piecem szarpnął potworny przeciąg wybuchu. Emilek, który runął do kuchni z dziką awanturą o „arsenał", spotkał się z momentalną kontrofensywą matki. Dostał pierwsze od lat lanie, ale w rezultacie, wielokrotnie prze- słuchiwany, nie zdradził, z jakiego materiału wy- buchowego arsenał się składał ani jakie było jego przeznaczenie. „Ten by oczywiście wiedział, co to tam mogło być" — pomyślał Kosiorek o Tyrolskim. — No, nasze kawa- lerskie — zagadał przesądnie niesforną myśl. Tyrolski ujął zgrabną karafeczkę, spojrzał pod świa- tło. Napój wypełnił czerwienią szkło kieliszków. Wartownik stpjący przed dużą kamienicą na jednej z głównych ulic Pragi jak zsunął obcasy na widok generała Drobnego, tak ich nie rozsunął: jeden za drugim sunęli wojskowi i cywilni goście. Spotkanie „wojska" z „czynnikami kulturalnymi i społecznymi stolicy" ściągnęło masę ludzi. Jerzy czuł się niepew- nie w swoim przykusym, pochodzącym • zapewne z szabru garniturku, który kupił za pierwsze pienią- dze, jakie otrzymał obejmując organizującą się re- dakcję „Głosu Pokolenia". Zmieszany wchodził do sali, gdzie miała odbyć się konferencja. Spostrzegł kilku pisarzy, znanych już z widzenia, obok jakiś ksiądz i biskup. „Prawdziwy biskup w «polwychu»... No, to niesłusz- nie wyrzekłem się swego munduru z «polandami», jego szata jest tu bardziej egzotyczna..." Nikogo znajomego. Drobny, zajęty rozmową z jakimś wysokim, szczupłym mężczyzną, kiwa ręką w stronę Jerzego w powitalnym geście. — Poznajcie się, panowie. — Znamy się — mówi Jerzy witając się z Linkie- wiczem. — Nie przypominam sobie... — mówi tamten godnie. — Ja nie będę panu przypominał — straszy go uśmiechem Jerzy. Drobny już gdzieś się podział. — Borejsza — szepcze z kpiarską nabożnością Lin- kiewicz wskazując oczami na drzwi, które w tej chwili jakby ktoś zakorkował: kotłuje się tam kilka postaci. — „Czynniki kulturalne stolicy" chcą być blisko — komentuje Linkiewicz. — Napijemy się? O, towa- rzysz Zaboklicki, oczywiście, na miejscu. — Dłonią z pustym już. kieliszkiem wskazuje pstry gąszcz u drzwi. Rzeczywiście, spod łokcia masywnej postaci Borej- szy wygląda kędzierzawa głowa. W pstrym tłumie 9®' przypadkowo ubranych ludzi ciemny garnitur Żabo- klickiego raczej się wyróżnia. Są tu ludzie ubrani w swetry, pan w pepitkowych pumpach okazuje się byłym rektorem uniwersytetu. Spokojną galą wy- różniają się czyjeś autentyczne oficerki