Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Jesteśmy w Archenlandii. Przy ataku na zamek króla Luny liczy się przede wszystkim zaskoczenie. Pokażcie, na co was stać. W ciągu godziny zamek musi być mój. A kiedy już będzie, daję wara wszystko, co tam znajdziecie. Rezygnuję z mojej części łupu. Pozabijajcie wszystkich barbarzyńców wewnątrz murów, od starca po dziecko urodzone wczoraj. Wszystko pozostałe jest wasze, do podziału: kobiety, złoto, klejnoty, broń, wino. Jeśli zobaczę, że ktoś zawaha się u wrót zamku, zostanie spalony żywcem. W imię Tasza, niezwyciężonego i nieubłaganego — naprzód! Z głośnym chrzęstem i tętentem kolumna ruszyła w drogę, a Szasta odetchnął głęboko. Nie ulegało wątpliwości, że wybrali lewą drogę. Długo czekał, by ostatni dźwięk zamarł w oddali, bo chociaż przez cały dzień powtarzał sobie „dwieście koni”, to tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy, że to jest aż tak dużo. W końcu zapanowała cisza, przerywana tylko odgłosem kropli spadających z drzew. Teraz wiedział już, która droga prowadzi do Anwardu, ale oczywiście nie mógł z niej skorzystać; oznaczałoby to wpadnięcie w ręce żołnierzy Rabadasza. „Cóż mam począć”, powtarzał w duchu. W końcu zdecydował się wsiąść na konia i pojechać dalej drogą, którą wybrał, w słabej nadziei znalezienia jakiegoś domostwa, gdzie będzie mógł poprosić o schronienie i posiłek. Pomyślał też, rzecz jasna, o powrocie do Arawis, Briego i Hwin, ale teraz nie miał już najmniejszego pojęcia, w jakim kierunku jest pustelnia. — Ostatecznie — powiedział na głos — ta droga musi dokądś prowadzić. Zapewne miał rację, wszystko jednak zależy od tego, co się rozumie przez słowo „dokądś”. Na razie droga prowadziła dokądś w tym znaczeniu, że naokoło było coraz więcej i więcej drzew, czarnych i ociekających wodą, i robiło się coraz zimniej. Dziwny, lodowaty wiatr pędził wokół niego mgłę, choć nigdy jej nie rozpędzał. Gdyby Szasta bywał już w górach, wiedziałby po tych oznakach, że jest coraz wyżej — być może już na samej przełęczy. Ale, niestety, nie miał o górach zielonego pojęcia. „Naprawdę, jestem najnieszczęśliwszym chłopcem, jaki kiedykolwiek żył na świecie. Wszystkim jakoś wszystko się udaje, tylko mnie spotykają same nieszczęścia. Ci narnijscy panowie i ich piękna królowa wydostali się bezpiecznie z Taszbaanu — ja zostałem. Arawis, Hwin i Bri siedzą sobie w zacisznym domu tego starego Pustelnika — mnie oczywiście wysłano w drogę. Król Luna i jego towarzysze na pewno dotarli bezpiecznie do zamku i zamknęli bramy na długo przed przybyciem wojska Rabadasza — ja zostałem na zewnątrz. Zmęczony i głodny tak się rozżalił nad swoim losem, że łzy popłynęły mu po policzkach. Zapewne płakałby długo, brnąc na otępiałym koniu w nieznane, w zimnie i ciemności, gdyby nie zdarzyło się coś, co go przeraziło. Nagle poczuł, że ktoś lub coś idzie obok niego. Było już tak ciemno, że nic nie widział. A to coś (lub ktoś) szło tak cicho, że nawet nie słyszał odgłosu kroków. Słyszał tylko oddech. Jego niewidzialny towarzysz zdawał się oddychać naprawdę potężnie i Szasta odniósł wrażenie, że musi to być jakieś naprawdę wielkie stworzenie. A zaczął słyszeć ten oddech stopniowo, tak że nie potrafił teraz powiedzieć, jak długo ma tego strasznego towarzysza. Bardzo go to przeraziło. Przypomniał sobie, jak dawno temu słyszał, że w północnych krajach są olbrzymy. Zagryzł wargi w panicznym strachu. Ale przestał już płakać, choć właściwie dopiero teraz miał do tego prawdziwy powód. To coś (jeśli to nie była osoba) szło wciąż obok niego tak spokojnie, że Szasta zaczął już mieć nadzieję, że to tylko wytwór jego wyobraźni. Ale właśnie wtedy, gdy był już tego zupełnie pewien, usłyszał wyraźnie tuż obok siebie głębokie westchnienie. Nie, to nie mogło mu się wydawać! Wyraźnie poczuł ciepło, jakie owionęło jego zmarzniętą lewą rękę. Gdyby ten koń nadawał się do czegoś — albo gdyby Szasta wiedział, co zrobić, żeby się do czegoś nadawał — chłopiec postawiłby wszystko na jedną kartę i spróbował uciec od tego niechcianego towarzysza dzikim galopem. Wiedział jednak, że nie potrafi zmusić konia do galopu. Nie pozostawało mu nic innego, jak wlec się nadal noga za nogą z owym niewidzialnym towarzyszem kroczącym i oddychającym miarowo u jego boku. W końcu nie mógł już dłużej tego znieść. — Kim jesteś? — zapytał prawie szeptem. — Kimś, kto długo czekał na to, aż przemówisz — odpowiedziało to coś. Głos nie był donośny, ale bardzo dźwięczny i głęboki. — Czy jesteś... czy jesteś olbrzymem? — Możesz mnie nazwać olbrzymem — rzekł Głos — ale nie jestem podobny do tych stworzeń, które nazywacie olbrzymami. — Nie mogę cię w ogóle zobaczyć — powiedział Szasta, wpatrując się uważnie w ciemność. A potem przyszła mu do głowy jeszcze bardziej przerażająca myśl i dodał głosem przechodzącym w pisk: — Ale przecież nie jesteś chyba... nie jesteś czymś UMARŁYM, prawda? Och, błagam cię, odejdź, zostaw mnie w spokoju! Co złego ci zrobiłem? Jestem tylko najnieszczęśliwszą osobą na całym świecie. Ponownie poczuł ciepło oddechu na ręce i twarzy. — Czy to jest oddech ducha? — usłyszał. — Opowiedz mi o swoich zmartwieniach. Ten oddech wzbudził w chłopcu pewne zaufanie, opowiedział więc, że nigdy nie znał swoich prawdziwych rodziców, a wychowywał go surowo stary rybak. A potem opowiedział historię swojej ucieczki i o tym, jak ścigały ich lwy, i wszystko o tym, co się zdarzyło w Taszbaanie, i o nocy spędzonej wśród Grobowców, i o tym, jak bardzo bał się dzikich zwierząt warczących na niego na pustyni