Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Siedmiu członków komisji nie siedzi już za stołem. Krążą po obszernej, zadymionej sali. Są odprężeni. Słychać przytłumione rozmowy, czasem pojedyncze słowa. – Niebywałe! Co za człowiek! Jednak naprawdę trudno go zrozumieć. Raptem uchylają się drzwi i ukazuje się w nich głowa kandydata na reportera. Pod pachą trzyma magnetofon. – Mieli panowie przesłuchać ostatni fragment mojej transmisji. Jestem i przyniosłem taśmę. Przez chwilę robi się cicho, potem słychać pojedyncze pogodne głosy. – Dobrze niech pan daje, kolego. Posłuchamy sobie. A długo to będzie trwało? – Tylko ten ostatni skok. To najwyżej trzy minuty. Siadają. Młodzieniec pieczołowicie ustawia taśmę, naciska magnetofon i patrzy ze źle ukrywanym niepokojem na zebranych. Na tle wzrastającego rozgwaru słychać emfatyczny, młodzieńczy głos: – Już biegnie, biegnie, smugi reflektorów, pogodne niebo, nie czarne, nie widać gwiazd, tylko ten pas światła i poprzeczka. Biegnie. Leci w górę. Jest! Pobił! Po raz drugi rekord świata! Wielki tryumf naszego sportu! Jaskółka pobił rekord świata. Jedzie na olimpiadę! Będzie maszerował wśród wspaniałej, najszlachetniejszej młodzieży z całego świata na najbardziej zaszczytnym stadionie, na którym płonie znicz. Mamy nowego bohatera! 62 63 Mecz Na występy Marcela Renarda przychodziły tłumy ludzi. Grał efektownie i ofensywnie, porywał publiczność. Z chwilą ukazania się Marcela na korcie obok przeciwnika, tak samo jak on biało ubranego, zrywały się frenetyczne oklaski. Szła od tej sylwetki jakaś iskra, która rozpalała widownię. Był wysoki, zgrabny, elegancki. Kiedy losował kolejność serwisu, jego wyrzut rakiety w górę miał coś z gestu dobrego aktora, który gra – ale czyni to z ogromną dozą powściągliwości. Zręczny, niedostrzegalny ruch wprowadzający rakietę w błyskawiczne obroty. Wzlatuje w górę i płasko pada na kort. Potem Marcel schyla się po nią, jakby kłaniał się publiczności. Kiedy przegrywał losowanie i tracił prawo pierwszeństwa serwisu, zwykle uśmiechał się do przeciwnika, po czym. elastycznie szedł na swoją stronę. Czuło się, że ma ochotę grać. Nie lubił długich wymian z głębi kortu. Był klasycznym przedstawicielem nowoczesnego tenisa. Miał mocny serwis: pierwszy z lekkim fałszem, którym nadawał najrozmaitszą rotację piłce, drugi za to, jak mówiono, był typowo deblowy. Rotacja jeszcze mocniejsza, jeszcze bardziej złośliwa – ale lot piłki stosunkowo wolny. Czynił to rozmyślnie, aby zyskać jeszcze ułamek sekundy i wykorzystać go na jak najszybsze dobiegnięcie do siatki. Tam minąć go można było najlepiej miękkim passingszotem. Lecz musiało to być bardzo, a bardzo precyzyjne zagranie. Marcel był szybki i miał intuicję, nazbyt często wyczuwał, gdzie przeciwnik skieruje piłkę i natychmiast tam był. Jakby czekał, aż zagra mu wprost na rakietę. Był silny, miał dobrą kondycję. Jeśli natrafiał na równie mocnego gracza – albo jeszcze lepszego (bo i tacy się zdarzali, jako że coraz to pojawia się nowy mistrz rakiety) i walka przeciągała się na godziny, Marcel nie niecierpliwił się, choć i na niego przychodziły kryzysy. Ale ostatni kwadrans walki zwykle należał do Renarda. Wymęczony do ostatnich granic, jak i rywal po drugiej stronie siatki, nagle zwykł wykonywać mocne wymachy ramion przed każdym serwisem. Czasem przepraszał rywala i sędziego krótkim uniesieniem otwartej dłoni i szedł do stolika, aby napić się łyk herbaty. Nie, właściwie nie pił, tylko zwilżał wargi. Poprawiał włosy i znów wracał na kort. Teraz następował znak dłonią jako gest podziękowania za krótką przerwę, która zresztą nie była naruszeniem regulaminu. To były wszystko jednak tylko pozory wynikające z zachowania zewnętrznych form. W istocie Marcel był twardy dla przeciwnika i nie znał litości. Kiedy miał swój dzień i wszystko udawało mu się, natychmiast zwiększał tempo, dążąc do błyskawicznego zwycięstwa. Po co marnować czas? Nie przedłużać agoni! Dobić! I do szatni. Nie wszyscy go lubili. Szczególnie sędziowie liniowi patrzyli nań krzywo i bali się go. Nie złościł się, kiedy który pomylił się na jego niekorzyść, nie robił gestów zniecierpliwienia. Opuszczał rakietę i tylko patrzył na linesmana. Było to spojrzenie zimne i zaprawione domieszką pogardy. Nie dopatrywał się bowiem złej woli, tylko nieumiejętności, fuszerstwa, braku refleksu. Takie zachowanie – spokojne i pogardliwe – wywoływało tym żywszą reakcję publiczności. Zrywały się gwizdy i pojedyncze okrzyki: „Zmienić sędziego! To był aut!” Albo: „ Dobra piłka! Zmienić go!” 64 Na chwilę pryskało skupienie na korcie i widowni. Sędzia główny, chcąc nie chcąc, dyskretnie interweniował u gospodarzy, a ci natychmiast wymieniali liniowego na innego, który, wydawało się, będzie lepszy. Marcel Renard przez 7 lat utrzymywał się w czołówce światowej. W Wimbledonie niemal z reguły dochodził do ćwierćfinału, dwukrotnie zakwalifikował się nawet do półfinału – ale tam pokonał go raz Australijczyk, a raz Amerykanin. Wygrał za to wiele mniejszych turniejów. Był podporą reprezentacji pucharowej swego kraju, która za jego najlepszych czasów zawsze wywalczała wysokie miejsca w europejskiej strefie. Mijały lata i Marcel wciąż czynił postępy