Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Tak — ciągnął dalej, siadając na stole i bawiąc się długimi uszami Oresta — tak, byłem w Warszawie i mam ukłony dla ciebie. Zgadnij od kogo? Ksawery już siedział na ławie, coś niby uśmiech błysło około jego poważnych ust, wyraz zmęczenia znikł z twarzy. — Ktoś bardzo piękny — drażnił Prowicz dalej. — No, domyślaj się. Zamilkł patrząc ze śmiechem na przyjaciela i zanucił przez zęby: Jaki to chłopiec piękny młody, Jaka to obok dziewica?… — Daruję ci ten koncert — przerwał Bobrowski — ja wiem, kto mi przysyła ukłony. — Ja wiem, ty wiesz, ona wie! Wszystko w porządku. Czekają tam na ciebie. Ksawery się zamyślił. Bal, muzyka, światło gazu i wśród mnóstwa osób jedna twarzyczka czarnooka. Stał przed nią. Uśmiechnięta figlarnie, nucąc odrywała pąsowy goździk od bukietu przy staniku i pochylona wkładała mu go w klapę fraka. Tylko tyle. Wir walca ich unosił. Kochali się cały karnawał, potem on wyjechał; pąsowy goździk i Prowicz wiedzieli tylko o tym. — Brednie! — oburzył się pan Ksawery na swe młodzieńcze szaleństwo, pogrzebane od dawna, i na gadulstwo przyjaciela. — Dawajcie jeść! Gospodyni, wezwana do porządku gromkim tonem rozkazu, przytoczyła się z jajami i piwem. — Kędy tu na Wołyń? — zapytał. — Daj pokój tej czarownicy — ofuknął Prowicz — od czegóż ja tu jestem! Mam krewnych w tamtych stronach. Jakże się zowie majątek twej ciotki? — „Dworzyszcze” podobno czy coś w tym rodzaju. — Pewnieś się pomylił, bom tej nazwy nigdy nie słyszał. W jakim powiecie? — A kat go wie! Wszakżeś czytał list. — Dobrze jesteś poinformowany, nie ma co mówić! Nad Styrem czy nad Horyniem przynajmniej? — Nie wiem. — Ślicznie, Ksawerku, w piętkę gonisz, mój chłopcze. Jazonie, Jazonie! jeżeli tak dalej będzie, to musisz się pożegnać z nadzieją ujrzenia Kolchidy. Nie mówię już o Medei, boś tej nie wart, i przeczuwam, że wasz piękny ród wygaśnie bezpotomnie. — Milczże wreszcie z tą Medeą! Mądry by był ten, co by wynalazł jedną rozsądną myśl w twym mózgu. Zabierasz mi darmo czas. — Ruszajże więc na Sitkowce do Łęcznego. Jeżeli nie utopisz się na mostach, co ich nie ma, i karku nie skręcisz na groblach z okrąglaków, to marsz lasami Woronieckimi aż po Młyńskie. Znajdziesz tam tęgą, rwącą strugę, stary, dziurawy bajdak i pijaka młynarza, gotowego zawsze dla złotówki topić się z tobą, przeprawiając na drugą stronę. Capisco?* — Dziękuję. Jeżeli się utopię, przez wdzięczność przyjdę ci się pokłonić w czarnym pokoju, o samej północy. — Mocno ci będę obowiązany, jeżeli zamiast tej głupiej farsy przywieziesz Medeę do Wysokiej Woli. Słowo daję. Z naszych pań można robić wystawę koczkodanów. Ożeń się, Ksawerku, jak mnie kochasz, a ja ci obiecuję zbałamucić żonę. Cela va te jouetter le sang*. A tak, to postarzejesz przed czasem. — Co ci znowu po głowie chodzi? Jeżelim się nie ożenił w Warszawie, to basta. Daj pokój bredniom. — Aha, piękna była Amalka, co? Szkoda ci jej! A tak się rumieni, wspominając ciebie, choć ma pawiana męża, jakby to wczoraj oddawała ci swój goździk i serce. Ksawery wstał i poszedł płacić do szynkowni. Przyjaciel nie widział jego wyrazu twarzy, choć był dość ciekawy, co myślał skryty mizantrop. — Jeżeli mu żal owego serca — mruknął sam do siebie — to się do tego nie przyzna. Ladaco, skryty jak trufla. Mylił się dowcipny pan Prowicz. Bobrowski patrzał na chmury i myślał o deszczu i o pokostach siana w Wysokiej Woli. Parę nazwisk, zacytowanych przez gadułę przyjaciela, powtarzał sobie ciągle biedny sukcesor podczas tej mozolnej podróży. O południu drugiego dnia dojechał zaledwie do Łęcznego. Tu była granica innego świata. Przed nim leżał kraj pusty, głuchy, zadymiony, bez dróg bitych, poczt, wszelkiej cywilizacji, porznięty śladami wozów dostawiających smołę, potaż lub dziegieć do rzek, pokryty sosnowymi borami, wśród których gdzieniegdzie pocięte tryby i poręby wskazywały, że przedsiębierczy ruch germański i semicki dostał się aż w to pustkowie. Chłop spytany o drogę, uchylając sukiennej rogatywki odpowiadał: „Prosto”, lecz dla obcego ta wskazówka była dalszym ciągiem labiryntu. Błądził na oślep, kierując się często na dym lub łoskot siekier, nic więc dziwnego, że po czterech dniach takiej włóczęgi, przerywanej noclegami po kurnych chatach lub niechlujnych karczmach, w dymie i brudzie, prawie o głodzie, nawet tak flegmatyczny człowiek, jak pan Ksawery, przeklął wreszcie i ową sukcesję, i kraj, i podróż, i mało brakło, by na powrót nie wrócił. Na domiar nieszczęścia klacz zakulała, Oresta srodze poturbowały pokurcze chłopskie i deszcz ulewny chłostał biednego Jazona. A Kolchida dotąd egzystowała tylko na urzędowym papierze w kieszeni mokrej, zmiętej, płóciennej kurty smutnego jeźdźca. Wtem las się rozrzedził, rozbiegł na obie strony drogi i cofnął się wstecz. Gościniec się rozszerzył, dzieląc dwa łany dojrzałego żyta; chłopski wóz, zaprzężony parą wołów, wlókł się po nim leniwie. — Daleko stąd do Horynia? — spytał Bobrowski drzemiącego wieśniaka. — Mila — była zwykła stereotypowa odpowiedź. — Nie znacie „Dworzyszcza”? — „Dworzyszcze”? a ot przed wami. To już dworskie pola — odparł zagadnięty, podnosząc się na łokciu i końcem kija wskazując gromadę drzew w oddali. — Bałwan! — mruknął niezbyt grzecznie Ksawery — to pyszne zboże miałoby być starej panny. Nonsens! w jej ogrodzie nie ma tyle kolb kukurydzy, ile tu będzie kóp za parę tygodni. Tymczasem dwór tajemniczy występował coraz wyraźniej ze wzgórza, panując nad okolicą