Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Mój paszport zatrzymał conserje w hotelu. A prawo jazdy nie wystarczy? — Oczywiście, że nie. Muszę mieć pana paszport na wypadek, gdyby pan się nie wywiązał. — To po co panu i paszport, i kaucja? — zapytał Cordle. rozdrażniony i zakłopotany. — Przecież ta maszyna nie jest warta nawet dwudziestu dolarów. — O. widzę, że jest pan ekspertem w dziedzinie handlu niemieckimi używanymi maszynami do pisania na rynku hiszpańskim. — Nie, ale… — To wobec tego może mi pan pozwoli pełnić moje obowiązki w sposób, który ja uważam za stosowny. Potrzebna mi będzie również informacja, do jakiego celu zamierza pan używać tej maszyny? — Do jakiego celu? — Naturalnie: do jakiego celu. Była to jedna z tych niedorzecznych sytuacji, jakie się mogą zdarzyć się na obczyźnie dosłownie każdemu. Żądania ekspedienta były niezrozumiałe, a jego zachowanie obraźliwe. Cordle miał już krótko skinąć głową, odwrócić się na pięcie i wyjść, kiedy przypomniał sobie o cebuli i marchewce. Zobaczył Gulasz. I nagle zrozumiał, że może być dowolną jarzyną. Uśmiechnął się do ekspedienta z tryumfem i powiedział: — Pan chce wiedzieć, do jakiego celu zamierzam użyć tej maszyny — Zgadza się. — Szczerze mówiąc, miałem zamiar wsadzić ją sobie w nos. Ekspedient wybałuszył oczy. — To zupełnie niezła metoda przemytu — ciągnął Cordle. — Zamierzałem także dać panu kradziony paszport i fałszywe pesety. A jak już się dostanę do Włoch, sprzedać maszynę za dziesięć tysięcy dolarów. Mediolan cierpi na głód maszyn do pisania. Mediolańczycy są w rozpaczliwej sytuacji, kupują wszystko. — Szanowny pan — odparł ekspedient — raczy być niesympatyczny. — Chciał pan powiedzieć: obrzydliwy. Co do maszyny, zmieniłem jednak zdanie. Przy okazji chciałbym pana pochwalić za pańską angielszczyznę. — Uczyłem się pilnie — przyznał mężczyzna z nutą dumy w głosie. — To widać. Pomijając pańskie niezbyt czyste „r”, mówi pan po angielsku jak wenecki gondolier z rozszczepem podniebienia. Ukłony dla szanownej rodzinki. Nie będę panu więcej przeszkadzał w rozdłubywaniu pryszczy. Rozpamiętując później tę scenę Cordle uznał, że jego dziewicze wystąpienie w roli marchewki wypadło całkiem nieźle. To prawda, że ostatnie słowa były może nieco wymuszone i przeintelektualizowane, ale nuta złośliwości w głosie wydawała się przekonywająca. A najważniejszy był prosty, niewątpliwy fakt, że się udało. I teraz w zaciszu hotelowego pokoju zamiast się skręcać z wściekłości i pogardy dla siebie samego, zażywał uspokajającej świadomości, że to on kogoś innego wrobił w tę sytuację. Udało się. Po prostu: przedzierzgnął się z cebuli w marchewkę! Ale czy jego postawa była z etycznego punktu widzenia do przyjęcia! A może ekspedient musiał być taki antypatyczny —jako produkt swoich genetycznych i społecznych uwarunkowań, ofiara wychowania? Był antypatyczny raczej w sposób naturalny niż zamierzony… Zaraz, chwileczkę. Cordle złapał się na tym, że jego myślenie jest typowo cebulowe, że nie potrafi traktować marchewki inaczej, jak tylko jako odchyłki od cebulizmu. Ale teraz wiedział już, że cebula i marchew mają jednakie prawa do istnienia; że bez tego nie będzie Gulaszu. I wiedział jednocześnie, że człowiek jest wolny i może wybierać, jaką chce być jarzyną. Mógłby nawet żyć jako zabawny zielony groszek czy napastliwy, ostry ząbek czosnku, chociaż to byłoby już może nadużywanie metafory. W każdym razie ma wybór pomiędzy marchwizmem a cebulizmem. Trzeba by się poważnie nad tym zastanowić — pomyślał Cordle. Ale nigdy do tego nie doszło. Zamiast się bowiem zastanowić, poszedł, mimo deszczu, zwiedzać miasto, a następnie udał się w dalszą podróż. Kolejny incydent zdarzył się w Nicei, w przytulnej restauracyjce na Avenue des Diables Bleus, z obrusami w czerwoną kratkę i zupełnie niezrozumiałym menu wypisanym odręcznie czerwonym atramentem. Na sali było czterech kelnerów, w tym jeden do złudzenia przypominający Jeana–Paula Belmonda, łącznie z papierosem przyklejonym do dolnej wargi. Pozostali wyglądali na zwykłych bandziorów. Wśród gości było kilku Skandynawów, którzy spokojnie jedli swoje cassoulet, jeden stary Francuz w berecie i trzy brzydkie młode Angielki. Kiedy Belmondo przywlókł się do stolika, Cordle, który mówił wyraźną, choć idiomatyczną francuszczyzną, poprosił o menu z potrawami dziesięciofrankowymi, które widział w oknie. Kelner obrzucił go pogardliwym spojrzeniem przeznaczonym dla pozujących żebraków. — Ach, z tamtej karty wszystko nam się już dziś skończyło — powiedział i wręczył Cordle’owi kartę zawierającą potrawy trzydziestofrankowe. Cordle, w swoim poprzednim wcieleniu, zagryzłby zęby i zamówił. Albo wstałby i dygocząc z wściekłości opuścił restaurację wpadając po drodze na krzesło. Ale teraz… — Pan mnie chyba nie zrozumiał… — powiedział. — Zgodnie z francuskimi przepisami macie państwo obowiązek podawać potrawy umieszczone we wszystkich jadłospisach o cenach stałych, które wywieszacie w oknach wystawowych. — M’sieu jest prawnikiem? — zapytał kelner bezczelnie wziąwszy się Pod boki. — Nie. Msieu jest awanturnikiem — odparł Cordle ostrzegając tym samym, we własnym pojęciu lojalnie, kelnera. — To wobec tego niech m’sieu awanturuje się do woli — rzekł kelner. Jego oczy przypominały szparki. — W porządku — odpowiedział Cordle. I właśnie w tym momencie weszła do restauracji przypadkiem para starszych ludzi. Mężczyzna na sobie granatowy dwurzędowy garnitur tenis, kobieta kwiecistą organdynową sukienkę. — Przepraszam, czy państwo są może Anglikami? — zawołał do nich Cordle. Lekko zaskoczony mężczyzna ledwie dostrzegalnie skłonił głowę — To wobec tego odradzam państwu jedzenie w tym lokalu. jestem inspektorem zdrowia z ramienia UNESCO. Szef kuchni najwyraźniej nie mył rąk od Dnia Zwycięstwa. Nie robiliśmy jeszcze badań na dur brzuszny, ale mamy pewne podejrzenia. Jak tylko pojawi się mój zastępca z papierkiem lakmusowym… W restauracji zaległa śmiertelna cisza. — Myślę, że jajko na twardo będzie najbezpieczniejsze — doradził Cordle. Prawdopodobnie mężczyzna mu nie uwierzył. Ale to nie miało znaczenia. Awantura została już wywołana. — Chodź, Mildred — powiedział i pospiesznie opuścili restaurację. — Wychodzi właśnie sześćdziesiąt franków plus pięć procent napiwku — oświadczył Cordle chłodno. — Proszę natychmiast stąd wyjść! — warknął kelner. — Kiedy mi się tu podoba — rzekł Cordle zakładając ręce. — Po mi się ambiance, atmosfera intymności… — Tutaj nie wolno przebywać nie zamawiając nic do jedzenia. — Ale ja zaraz coś zamówię. Z dziesięciofrankowego menu. Kelnerzy popatrzyli po sobie, jednocześnie skinęli głowami i ruszyli groźną falangą