Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Czy wyobrażasz sobie, że znalazłem się na cmentarzu w tym akurat momencie przez przypadek? - Da Costa potrząsnął głową. - O nie! Zabrałeś jedno ludzkie życie, ale on uczynił cię odpowiedzialnym za drugie - moje. Fallon zbladł. Zrobił krok do tyłu, odwrócił się i ruszył ku windzie. W momencie, gdy mijał gruby słup, wydało mu się, że coś się za nim porusza. Spojrzał więc w lewo i ujrzał Annę da Costa. Najłagodniej jak umiał, wyprowadził ją z ukrycia. Dziewczyna krzyknęła ze strachu. - Proszę się nie bać - szepnął. - Nic pani nie grozi. Ksiądz zbliżył się pospiesznie i objął bratanicę ramieniem. - Proszę ją zostawić. Anna zaczęła cicho płakać. Fallon popatrzył na nią przenikliwie. Może usłyszała więcej, niż powinna. Ksiądz da Costa odsunął Annę od siebie i zapytał: - Słyszałaś? - Byłam w kościele - szepnęła dziewczyna i skinęła głową. Wyciągnęła ręce ku Fallonowi, jakby chciała go dotknąć. - Jakim typem człowieka pan jest? Jej dłoń dotknęła jego twarzy. Znieruchomiał jak zaklęty w kamień. Nagle cofnęła się, niby przed skorpionem, i schroniła się w ramionach da Costy. - Niech pan odejdzie - szepnęła. - Przysięgam, że nic nikomu nie powiem. Ale niech pan idzie czym prędzej i jak najdalej. Błagam! Ksiądz przytulił ją mocniej. - Ona dotrzyma słowa? - spytał Fallon. - Jeśli przyrzekła, to dotrzyma. Bierzemy twoją winę na nasze sumienia, Fallon. A teraz wynoś się stąd! Fallon stał, nie zmieniwszy wyrazu twarzy, jeszcze przez chwilę, a potem ruszył ku windzie. Kiedy ją otwierał, ksiądz da Costa krzyknął za nim: - Dwa ludzkie życia, Fallon! Dwa, pamiętaj o tym! Jesteś za nie odpowiedzialny! Czy potrafisz udźwignąć ten ciężar? Fallon stał przez dłuższą chwilę z ręką na klamce dźwigu. Wreszcie powiedział cicho: - W porządku. Dałem księdzu słowo. Mogę zagwarantować je własnym życiem, jeśli ksiądz sobie życzy. Drzwi windy trzasnęły, rozległ się warkot elektrycznego silnika i winda zniknęła w dole. - Poszedł - szepnęła Anna. - Tak. Już po wszystkim. - Był już przedtem w kościele - powiedziała jakby do siebie. - Zwrócił mi uwagę na trompette i miał rację. Czy to nie dziwne? - Na trompette - zdziwił się da Costa i przez chwilę starał się zorientować, o czym ona mówi. Wreszcie westchnął ze zrozumieniem, potrząsnął głową i zwrócił się łagodnie do Anny: - Chodź, kochana. Zaprowadzę cię do domu. Przeziębisz się tu na amen. Podeszli do windy i ksiądz nacisnął guzik. Stali, czekając, aż nadjedzie. - Co teraz zrobimy, stryju? - zapytała wreszcie. - Na razie nic - powiedział cicho. - To, co usłyszałaś w kościele, było częścią spowiedzi, chociaż odbywało się poza konfesjonałem. To przez moją porywczość. Bardzo mi przykro, Anno. Wiem, że żądam rzeczy niezmiernie trudnej, lecz muszę cię prosić, byś zechciała zachować to w ścisłej tajemnicy. Musisz mi to przyrzec. - Przecież już przyrzekłam. Jemu. Dziwne, jak zastanawiające były dla niego te słowa. Myślał o nich przez całą drogę w dół. Kiedy ksiądz da Costa znalazł się sam w swoim gabinecie, nalał sobie szklankę whisky. Stanął przy kominku i, wpatrując się w płomienie, sączył powoli złocisty płyn. - No i co teraz, Michale? - zapytał w końcu samego siebie. Nawyku konwersacji z samym sobą nabrał w czasie trzech długich lat siedzenia w pojedynce chińskiego więzienia w Północnej Korei. Pomagało mu to rozwiązać wiele zawikłanych spraw, i to w sposób możliwie najobiektywniejszy. Problem, o którym myślał w tej chwili, nie był problemem typowo osobistym - dotyczył bowiem Fallona. Zdawał sobie z tego sprawę z całą jasnością, podobnie jak i z tego, że jego własna sytuacja jest praktycznie beznadziejna - miał związane ręce. Nie mógł działać, ani nawet mówić - następny ruch należał do Fallona - inaczej być nie mogło. Anna zastukała do drzwi i natychmiast weszła. - Stryju, nadinspektor Miller do ciebie. Zaraz też Miller wkroczył do pokoju. W garści ściskał kapelusz. - Witam pana - powiedział ksiądz. - Czy zna pan moją bratanicę? Przedstawił ich sobie uroczyście. Anna była wprost niezwykle opanowana i spokojna, co mocno da Costę zaskoczyło. - Zostawiam panów - powiedziała, wysuwając się z pokoju. - Na jak długo wychodzisz, stryju? - Na razie wcale nie wychodzę. - - Nie rozumiem - zdziwił się Miller. - Myślałem... - Chwileczkę - przerwał mu ksiądz, spoglądając na zamykającą drzwi Annę. - Przepraszam, co pan mówił? - Ustaliliśmy, że pojedzie pan ze mną i przejrzy pewne zdjęcia. - Wiem, drogi panie, lecz teraz to niemożliwe. - Czy wolno mi spytać, dlaczego? Ksiądz da Costa przez dobrą chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, lecz nie był w stanie wymyślić niczego oryginalnego. - Obawiam się, że w ogóle nie będę mógł panom pomóc. Miller był szczerze zaskoczony. - Zacznijmy od początku. Może niejasno się wyraziłem. Proszę księdza tylko o pewien drobiazg. Chcę, żeby ksiądz pojechał ze mną do Centralnego Biura i przejrzał tam album ze zdjęciami. Mam nadzieję, że jest w nim portret naszego porannego przyjaciela. - Doskonale rozumiem. - I mimo to ksiądz odmawia? - To zupełnie bezcelowe. - Nie pojmuję. - I tak nie mogę panu w niczym pomóc. Przez chwilę Miller był przekonany, że ksiądz postradał zmysły. Co za niesłychana odmiana? Przecież to nie miało żadnego sensu. I nagle olśniła go straszliwa myśl. - Czy Meehan zagroził księdzu śmiercią? - Meehan? - zdziwił się da Costa tak autentycznie, że Miller natychmiast porzucił to podejrzenie. - Ksiądz wie, że jako naocznego świadka zbrodni mogę go wezwać oficjalnie? - Można zaprowadzić konia do wodopoju, nadinspektorze, lecz nie można zmusić go do picia. - Czasem warto próbować - zdenerwował się Miller. Podszedł energicznie do drzwi. - Niech mnie ksiądz nie zmusza do stosowania oficjalnych środków. Bardzo tego nie chcę, ale jeżeli będę musiał, to nie cofnę się przed tym. - Panie Miller - powiedział da Costa stanowczo, chociaż cicho. - Brutalniejsi od pana próbowali już zmusić mnie do mówienia w okolicznościach, które według mnie wcale nie sprzyjały gadatliwości. Nie udało im się to i panu też się to nie uda. Zapewniam. Nie ma na ziemi siły, która by mogła skłonić mnie do zeznawania w sprawie takiej jak ta, chyba że sam uznam to za stosowne. - To się jeszcze okaże. Daję księdzu czas do namysłu. Teraz pójdę, lecz wrócę - Miller był już przy drzwiach wyjściowych, lecz nagle przystanął