Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jakby w Sowietach doszli do władzy reformatorzy, jakby się tam zmienił kurs, kto wie, czy Frako nie zostałby tym, czym chce być. Aparatowi raczej by się to nie podobało, straszne tam ćwoki siedzą, prostacy i zakute łby, ale elita – tak, elita byłaby zadowolona, mając na szczycie władzy swojego Fraka. Swojego człowieka, jak to się mówi. I może nawet coś sensownego zrobiłby Frako, gdyby się na te szczyty dostał. Poczytajcie „Po- litykę”, toż to tezy programowe Fraka, przedstawiane i przypominane co tydzień, miesiącami, latami, o wiele za długo, ale na wschodzie ciągle mróz, i trzeba być cierpliwym. Cuda się zdarzają. Może, kiedyś. Urban jest „człowiekiem Fraka”, teraz i zawsze. Wierny z niego człowiek, a wierność bywa w polityce równie wielką cnotą jak niewierność. Wszystko zależy od układu okoliczno- ści. W „Polityce” nie było Boga poza Frakiem, a Urban stał się jego prorokiem. „Zawsze się go bałem” –napisze później. No nie, nie był od razu prorokiem! Robienie kariery też zajęło Urbanowi lata całe, też wlokło się to jak ślina z pyska buldoga, też mu szło jak po grudzie. Bo w końcu kim był, kie- dy go wzięto do „Polityki”? Młodym człowiekiem, który pisywał w kolorowym, nawet atrak- cyjnym, nawet czytanym w miastach piśmie dla rolników, „Nowa Wieś”. Żarliwym – może przesadnie żarliwym? – zetempowcem, który uroczyście odczytał w 1956 deklarację samorozwiązania się ZMP, a pisywał jako cynik w „Po Prostu”, najmodniejszym czasopiśmie roku przełomu. Tyle że pismo rozwiązano, i mógł się skończyć jak inni naiwni. W „Polityce” nikt w nim nie widział przyszłej gwiazdy. Dopiero po pewnym czasie zatrudniono go na stałe, dopiero po dużo dłuższym czasie zdobył łaski Fraka, choć nie aż takie łaski jak Passent czy Radgowski. Ot, dziennikarz działu krajowego, bez „języków”, nie wysyłany do Paryża ani do Waszyngtonu, powolutku zdobywający popularność (pisać to on umiał!), ale gdy przyszedł moment triumfu, gdy go w plebiscycie czytelników wybrano jako najlepszego – nie ogłoszo- no wyników, bo już był wylany i z zakazem druku. Samemu Pierwszemu podpadł (tak się mówiło „w kręgach”: po pierwsze mówiło się „w kręgach”, poza tym – o Pierwszym Sekreta- rzu PZPR „Pierwszy”, o Związku Radzieckim „Związek”, o jego mieszkańcach „radzianie”, o Domu Partii, siedzibie KC, „Biały Dom” – itd., itp.), tak podpadł, że Frako osobiście musiał się stawić do Pierwszego „na dywanik”. Potem pisał Urban pod pseudonimami, znikł „ze szpalt”, no i w ogóle – tak samo mu nie szło jak Frakowi. Czas był przeciwnikiem ich obu, czas im nie sprzyjał, stary Saturn stał im okoniem. Ale Frako był lojalny. Co musiał zrobić, to robił, kazano Urbana wyrzucić, to go wyrzucał, można było przyjąć na nowo, to przyjmował: 33 ------------------------------------------------------------- page 34 mało, że był porządnym człowiekiem, mało, że umiał się poznać na cudzym talencie i przy- datności (czy ktoś taki nie powinien rządzić krajem?), był opoką. No tak. Mniej więcej tak było. Mijały lata, na wschodzie trwała sroga zima, i ciągle nie nadchodził czas Fraka. Tak, był powszechnie znany, był popularny, około miliona ludzi czytało co tydzień, latami, jego „Po- litykę”, i niemal każdy wielkomiejski inteligent wiedział, że Frako chce być premierem albo Pierwszym Sekretarzem. Tyle że czytelnicy – inteligencja, głównie „techniczna” – nie byli ludźmi mogącymi wnieść Fraka na ramionach do Białego Domu. (Do tego w dymach poża- rów, w kurzu krwi bratniej – tak, jak się to zwykle robi.) Tu przydałby się – w sprzyjającej konfiguracji politycznej, rzecz jasna – LUD, a z LUDEM grupa Fraka nie miała nic, ale to nic wspólnego. Do LUDU trafił, przemówił, spodobał się Urban. Błazen, żartowniś, ekscentryk i Żyd do tego. Ale kto by to przewidział? Lata mijały, składając się wręcz w dziesięciolecia, a szansa wciąż nie nadchodziła. Frako robił może najlepsze pismo w Europie środkowej, może jedno z najlepszych na świecie, ale do władzy ani trochę to nie przybliżało. Frako był jednym z pierwszych w komunizmie męż- czyzn, który dał się ostrzyc brzytwą, „na zamsz”, i nosił do tego świetną zamszową marynar- kę. Frako był fotogeniczny, miał dobry głos i wyborną dykcję. Miał grupkę oddanych preto- rianów. Ożenił się z najsłynniejszą polską skrzypaczką, w której kochał się ponoć sam żela- zny, „wieczny” premier, Cyrankiewicz (czy to dobrze, czy źle?), a potem z bardzo zdolną aktorką, której prowincjonalny debiut stał się sensacją dekady (grała w „Smaku miodu” She- lagh Delaney, w Teatrze Wybrzeże, i prosto stamtąd wziął ją sam Wajda do kolejnej super- modnej sztuki, amerykańskiej tym razem, z męską gwiazdą numer jeden, Zbyszkiem Cybul- skim za partnera). Był inteligentny, był wykształcony, był oczytany. On jeden był na swoim miejscu i w Komitecie Centralnym, i wśród pijanych artystów. Bywał na plenach i w kabare- tach. Był właśnie tym, czego brakowało w nudnym i płaskim politycznym pejzażu jednego z wielu krajów podporządkowanych Rosji. Rosji akurat komunistycznej, przy czym czerwony kolor miał w dziejach imperium znaczenie dość przelotne i błahe. Brakowało Fraka w tej nu- dzie i szarości, brakowało go jak kwiatka przy kożuchu. Miał swoje układy i na szczytach partyjnej władzy, i wśród kpiących ze wszystkiego, wiecznie niezadowolonych kabaretowych błaznów. ...Dziś, gdy Tradycji trzeba tak – przyda się grat, bibelot, FRAK... – – pisała o nim, do niego, łasząc się, w 1966, muza i królowa kabaretowych błaznów Agnieszka Osiecka. Zresztą wszyscy się do niego łasili. Lubił to. Strasznie lubił! To była jego słabość. Wszyscy ją znali, wielu z niej kpiło, wielu z niej korzystało