Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Marionjeszcze nigdy nie oddaliła się tak od domu, ale ranek byłtaki piękny i ciepły, spokojny i cichy,że wędrowała corazdalejw nastroju oczarowania i radości, jakiej nigdy przedtem nie zaznała. Wiedziała, żenie zabłądzi, jeślipójdzie wzdłuż rzeki. Mark nauczył ją,że afrykański busz jest miejscem dużo bezpieczniejszym niż zatłoczoneulice miasta pod warunkiem że przestrzega się paru prostych zasad. Przy rozgałęzieniu rzek zatrzymała się na chwilę,by popatrzeć naorła rybołowa siedzącego naniedbaleskleconym gnieździe, wybudowanym na głównej gałęzi wysokiego drzewa. Białe łebki pary ptakówodcinały się od ciemnego listowia i lśniły wsłońcu. Zdawało jejsię, żesłyszy głosy pisklątwydobywające się zwyłożonejsianem czaszy gniazdaOdgłosy młodości zwielokrotniły świadomość życiatkwiącego w jejwłasnym brzuchu i zaśmiała się, skręcając ku odnodze rzeki Bubezi. Raz w gęstwinie rozległsię ciężki łoskot ciała i zadudniły potwardym podłożu kopytka. Zamarła na chwilę z przerażenia,ale kiedycisza pozostała nie zmącona przez dłuższą chwilę, zebrała się w sobie, zaśmiałatrochę beztchu i poszła dalej. W ciepłym, stojącym powietrzu wisiał słodki zapach jakby rozwiniętychróż, więc poszła kierując się nim. Dwa razy pobłądziła, alewreszcie dotarła do suchego martwego drzewa porośniętego pnączem. Jegoliście były ciemnozielone i błyszczące, a grube kiście kwiatówkoloru bladomaślanego. Nigdy przedtemnie widziała tejrośliny anistada cukrzyków rojącego się wokół niej. Były to maleńkie,żyweptaszki o jaskrawym, metalicznie błyszczącymupierzeniu, podobne doamerykańskiego kolibra. Zanurzały długie, zakrzywione dziobki w kielichach kwiatów. Ich ubarwienie w promieniach słońca wydawało sięwprost nieprawdopodobne- Szafirowy błękit- turkusowa zieleń, czerńjak mokry antracyt i czerwień jak krew królów. Wsuwały ostredziobki głębokow otwarte gardłażółtych kielichów i wysysałygęste,przezroczyste krople nektaru wydrążonymi rurkowatymi języczkami. Obserwując je, Marionczulą głęboki, przenikający ją na wskrośzachwyt i ogromną radość, tak że minęło sporo czasu, nim ruszyła dalej. Znalazła pierwsze skupiskogrzybów już kawałek dalej. Uklękła, by ułamać nóżki tuż przy samej ziemi,a potem podniosłaparaskowaty, mięsisty kapelusz do twarzy i chłonęła chwilę cudownygrzybny zapach. Potem odłożyłago ostrożnie dokoszyka,by Kurzi piach nie uszkodziły delikatnych blaszek. Zebrała w tym miejscu ażdwa tuziny grzybów, ale wiedziała dobrze, że po ugotowaniu skurcząsiędozaledwie ułamka swej pierwotnejobjętości. :? Poszła dalej wzdłużstromego brzegu. . Raptem coś zasyczało tuż obok i serce znów podskoczyłojej do gardła. Pomyślała, że może to być żmija, jeden z tych grubych cętkowanych gadów ożółtych plamkach i płaskim łbie. Dmuchały one tak głośno, że nazywano je puff-żmijami. ,,' Zaczęła zbliżać się powoli do skupiska młodych wiązów, skądochodził ten dźwięk. Zobaczyła tam jakieśporuszenie, ale minęły sekundy, nim zorientowała się, na co patrzy. Lwiątko leżało płasko na brzuchu w cieniu zarośli. Cętkowane,szczenięce umaszczenie zlewało się idealnieze ściółką suchych liści. Puff-adder żmija afrykańska. 439. Młode odbyło już pierwszą lekcję kamuflażu i zgodnie z zasadamileżało w całkowitym bezruchu, prócz pary okrągłych puszystychuszu. Poruszały się one w tył i przód, sygnalizując jasnokażdeuczucie i zamiar. Wpatrywało się w Marionszeroko otwartymiślepkami, które nie stałysię jeszcze wściekle żółtei byływciążprzysłonięte błękitną mgiełką, lego nastroszone wąsy błyszczały,a uszy nadawały dzikie sygnały ostrzegawcze. Płasko przy czaszce: "Zrobisz jeszcze jeden krok, a rozerwę cię na strzępy". Unoszącesię znów i nachylone ku przodowi:"Czym ty właściwiejesteś,u licha? " Strzygące na boki: "Jeszczejeden krok, a umręze strachu". Och! wykrzyknęła Marion. Biedne maleństwo. Postawiła koszyk i ukucnęla, wyciągając ku niemu dłoń i przemawiającuspokajająco: Grzeczne, kochane maleństwo. Biedny, jesteś tuzupełnie sam? Zbliżyła się o krok bliżej, cały czas przemawiając czule: Nikt ci nie zrobi krzywdy,maleńki. Lwiątkobyło niezdecydowane, uszki uniosły się, wskazując zarówno na wahanie, jak i zaciekawienie, kiedy przyglądał się jej. Jesteś tu sam? Będziesz wspaniałym przyjacielemdla mojego dzidziusia, wiesz? Przysuwała się corazbliżej. Lwiątko ostrzegło ją nieprzekonującym, nieco przepraszającymsyknięciem. Ależzadziomy maluszek z ciebie. Marion uśmiechnęła się iprzykucnęła niecałymetr od maleństwa. Jak my cięzabierzemy dodomu? zapytała Marion. Czy zmieścisz się dokoszyka? Lwicaprzenosiładrugie lwiątko przez rozlewiskow korycie rzeki,zaniąpodążało najdzielniejsze maleństwo zcałego miotu, przedzierającsięprzezgruby biały piach. Kiedy jednak dotarłodo płytkiegostrumyka i zbadało je łapą, nowo nabyta odwaga opuściła jepodmokrym zimnym dotykiem, usiadło i zapłakało gorzko. Lwica teraz już prawie oszalała z niepokojui niepewności, zawróciłai upuściła swój ładunek, który prawie natychmiast ruszył niezdarnymgalopem ku schronieniu w jaśminach. Zamiast niego wzięła w zębyniedoszłego piszczącego bohatera, przeprawiła sięprzezrozlewisko i z determinacją ruszyła ku drugiemu brzegowiJej duże okrągłełapy stąpałybezszelestnie, kiedy wyszła na brzeg, niosąc swe małe. A40 Marionusłyszała ryczącą eksplozję dźwięku za swoimi plecamii zerwała się na nogi. Lwica przykucnęła na wysuniętym cyplu niedalej jak pięćdziesiątmetrów odniej. Ten potwornie głośny przerażający ryk był ostrzeżeniem. Marion widziała teraztylko jej ślepia. Błyszczące dziką żółtością,zatrważającą iparaliżującą i krzyknęła wysokim oszalałym krzykiemrozpaczy. Dźwięk tenpchnąłlwicę do ataku