Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zresztą po chwili tę drogę zagrodzili Rejmus z chudzielcem. Dwaj pozostali zachodzili go od strony drzwi. Jednych od drugich oddzielał drewniany słup. Ale Żegost przestał myśleć o ucieczce nie tylko dlatego. Zbliżająca się walka podnieciła go, jak to się dzieje z każdym prawdziwym żołnierzem. Ciało ożyło i nabrało lekkości, zniknął gdzieś męczący go przez cały wieczór smutek, myśli popędziły raźno. Miał ochotę zaśmiać się głośno, wywijając bronią. Powinien, nie dając przeciwnikom czasu, uderzyć albo na Ingolda, albo na Rejmusa. Wybrał tego drugiego, bo wyglądał na doprowadzonego do największej wściekłości, w jakiej łatwo popełnia się błędy. Nadto flankujący Rejmusa chudzielec wydawał się mniej groźny od blondyna. Żegost wiedział, co wprawny człowiek może zdziałać w walce łuczniczym nożem, i nie kwapił się sprawdzać, czy drużynnik też to wie. Rejmus nie dał się zaskoczyć, sparował pierwszy atak i zamiast kontratakować, rozsądnie ustąpił o krok, odbierając Żegostowi szansę na wyprowadzenie nagłego ciosu nasadą szpontonu w grdykę. Sam z kolei uderzył z trzech czwartych, bez specjalnej finezji, ale bardzo mocno i szybko. Żegost uskoczył, natarł na chudzielca, jednocześnie licząc, że zdoła rzutem zwiniętej sieci związać miecz Rejmusa na chwilę potrzebną, by przedrzeć się pomiędzy brodatym rycerzem a Szabahem na środek izby. Ale Rejmus, choć sapał z wściekłości, śledził uważnie jego lewą rękę i usuwał się w porę, nie dając Żegostowi szans na zaskoczenie. Chudy zaś sparował i odwrócił atak na tyle sprawnie, iż Żegostowi nie pozostało nic innego niż użyć sieci tak, jak planował od początku, rzucając ją w twarz Rejmusa. Tylko że teraz nie dawało mu to nic; nawet gdyby szanowny nie uchylił się, Żegost nie mógł sobie pozwolić na pójście za ciosem. Wracając na pozycję wyjściową, uchwycił drzewce szpontonu oburącz przed sobą i zawinął nim w szybkim młyńcu. Zaraz potem wyskoczył w drugą stronę, wymieniając dwa szybkie ciosy i zasłony z Ingoldem, ale i ten wypad nie dał szansy na przedarcie się przez atakujących. Woyt nie kwapił się nacierać, szachując Żegosta od prawej strony trzymanym w pogotowiu do nagłego ciosu ostrzem. Byli pijani, lecz – co rzadko zdarza się walczącym po dłuższym pijaństwie – brali ten fakt pod uwagę. Obracając szpontonem jak włócznią, mógł trzymać ich na dystans, ale dopóki pilnowali linii, każda próba wyeliminowania jednego z przeciwników wystawiała go na cios pozostałych. Zdawali sobie z tego sprawę; nie wyrywali się do gwałtownych pojedynków, nawet Rejmus, zmuszony co i rusz ścierać z czoła płynącą wąskim strumykiem krew. Żegost za to musiał stale obracać bronią i atakować to jedną, to drugą dwójkę, wiedząc, że jeśli zepchną go jeszcze kilka kroków w stronę ściany, tak by mieć słup za plecami, wpadnie naprawdę w poważne kłopoty. Z drugiej strony już w kilku złożeniach zdołał pokazać przeciwnikom, że potrafi wykorzystać przewagę drzewcowej broni i że nie mają co liczyć, by zahaczył nią o powałę. Gdyby nie osłaniali się wzajemnie, już byłby ze swym szpontonem górą. Zaryzykował w końcu silniejszy atak na Ingolda i niemal natychmiast Woyt skoczył w jego stronę, wyprowadzając piękne głębokie pchnięcie w odsłonięty bok. Żegost uskoczył w porę, ostrze minęło go o kilka cali; o przedarciu się w taki sposób nie było co marzyć. Ledwie zdążył z kolei powstrzymać nieuchronny atak chudzielca i Rejmusa. I raz jeszcze – zamach i cios w lewo, zasłona, młyniec, zmiana nogi, wykrok, cios i błyskawiczna parada w przeciwnym kierunku. Uświadomił sobie, że przeszarżował – przeciwnicy byli zbyt wprawni w swoim rzemiośle, by na zamkniętej przestrzeni mógł dać radę całej czwórce. Jeśli nie popełnią błędu, straci w końcu siły. Zmuszony był wciąż pozostawać w ruchu, podczas gdy oni, nie przemęczając się, stali półkolem, mając za plecami tylko biegającego w tę i we w tę i zasypującego ich błaganiami o zaniechanie walki szynkarza. Będzie musiał zatrzymać się choć na chwilę, nabrać oddechu, a wtedy jedna albo druga dwójka posunie się naprzód i zepchnie go z tego bezcennego, rozstrzygającego o wszystkim kawałka podłogi. Uderzenie w lewo nie rokowało nadziei, w prawo nie miało sensu. Postanowił natrzeć na Szabaha, zepchnąć go choć na moment w stronę Rejmusa i gwałtownym piruetem prześlizgnąć się między nimi a słupem. Zamysł był ryzykowny; choćby nie wiadomo jak szybko się obrócił, przez długą chwilę będzie wystawiony na cios Ingolda. Nawet jeżeli dla zwiększenia swych szans zamarkuje najpierw atak właśnie na niego, by skłonić rycerza do cofnięcia się choć o krok. Czy Ingold skorzysta z okazji, aby uderzyć w plecy – nie wiedział. Rejmus, wydawało mu się, nie wahałby się, dwaj młodzi zapewne też. Jak zachowa się Ingold, miał się zaraz dowiedzieć. Nie dowiedział się. W czasie gdy przenosił ciężar ciała na lewą nogę, by zaskoczyć Ingolda szybką fintą, cała czwórka szanownych nagle w tej samej sekundzie zatrzymała się w pół ruchu, a potem cofnęła, opuszczając broń. Odruchowo zrobił to samo. Dopiero chwilę później uświadomił sobie, że przyczyną tego było ciche, prawie półgłosem, ale bardzo stanowczo wypowiedziane: – Spokój tam. Opuścił szponton, uświadamiając sobie, że oddycha ciężko i że jest zlany potem. Przeciwnicy rozstąpili się, dwaj młodsi podnieśli broń w wojskowym pozdrowieniu, Rejmus i Ingold zaś po rycersku unieśli na wysokość piersi prawe dłonie, obracając je wnętrzem w stronę człowieka, którego słowa przerwały walkę. Od drzwi zbliżał się ten, o którym przed dziesięciu laty śpiewano w całym królestwie pieśni wyciskające z oczu dworskich dam łzy wzruszenia. Był wyższy od Rejmusa i wszystkich pozostałych, ciemnowłosy, odziany bez przepychu, w obrzeżony futrem myśliwski płaszcz, spod którego wystawał kaftan z dobrego sukna. Przy boku miał miecz, raczej od parady, niewiele dłuższy od łuczniczego noża, o rękojeści, w której iskrzył się w blasku płomieni wielki czerwony kamień. Jeśli nie liczyć srebrnej, prostej klamry pasa, był to jedyny klejnot w stroju księcia. O kilka kroków za Zamborgiem szedł milczący przyboczny z dłonią na rękojeści miecza. Dalej, u wejścia, tłoczyła się grupa rybaków. Zamborg zbliżył się niespiesznym krokiem, odpowiadając na pozdrowienia lekkim skinieniem głowy. Przez długą chwilę przyglądał się spod zmarszczonych brwi swoim drużynnikom, potem przeniósł wzrok na Ingolda, Żegosta, wreszcie na Rejmusa. Widząc ranę na jego czole, skrzywił twarz w fałszywym, przesadnym wyrazie współczucia. – Na morskich bogów, a cóż to ci się stało w głowę, mój najlepszy druhu? Chyba nie zahaczyłeś nią o powałę, co? Rejmus zagryzł ze złością wargi, sięgnął dłonią czoła, a potem zbliżył ją do oczu. – No patrzcie, a to ci dopiero... – rzekł. – Nawet nie wiem