Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jego oczy patrzyły tępo przed siebie, ręce powędrowały ku ustom. Zakrztusił się, zgiął się w pół i jego usta wypełnił strumień cieczy, która trysnęła na zewnątrz, rozbryzgując się po mozaice i pokrywając starożytne wzory. Biggs powtórzył to jeszcze dwukrotnie. W chłodnym powietrzu rozeszła się ostra kwaśna woń. Nikt nie poruszył się, aby mu pomóc. Mężczyzna nadal wymiotował. Spender przez moment przyglądał mu się, po czym zawrócił i odszedł w głąb miasta, samotny w blasku księżyców. Ani razu nie przystanął, aby obejrzeć się na swych towarzyszy. O czwartej nad ranem wrócili do rakiety. Położyli się owinięci kocami i zamknęli oczy, wciągając w płuca nieruchome powietrze. Kapitan Wilder siedział przy ognisku, podsycając płomień drobnymi patyczkami. Dwie godziny później McClure ocknął się na moment. - Nie idzie pan spać, kapitanie? - Czekam na Spendera. - Dowódca uśmiechnął się lekko. McClure zastanowił się przez moment. - Wie pan, kapitanie, mam wrażenie, że on już nie wróci. Nie wiem dlaczego, ale tak przypuszczam. On już tu nie wróci. Odwrócił się na drugi bok. Ogień trzasnął i zgasł. Spender nie wracał przez cały tydzień. Kapitan rozesłał grupy poszukiwawcze, jednakże ludzie wrócili z niczym, twierdząc, że nie wiedzą, gdzie mógł się podziać. Kiedy będzie gotów, sam przyjdzie. To zapaleniec, powtarzali. Do diabła z nim! Kapitan milczał, zapisywał jednak wszystko w dzienniku. Rankiem dnia, który mógł być poniedziałkiem lub wtorkiem, lub jakimkolwiek innym dniem na Marsie, Biggs siedział na brzegu kanału. Nogi przewiesił przez krawędź, mocząc je w zimnej wodzie, podczas gdy twarz wystawił do słońca. Na brzegu pojawił się mężczyzna. Jego cień padł na Biggsa, który uniósł wzrok. - A niech mnie! - rzucił. -Jestem ostatnim Marsjaninem - oznajmił mężczyzna, dobywając broni. - Co powiedziałeś? - spytał Biggs. - Zamierzam cię zabić. - Przestań. Co to za żarty, Spender? - Wstawaj i przyjmij to jak mężczyzna. - Na miłość boską, odłóż pistolet. Spender tylko raz pociągnął za spust. Biggs jeszcze przez moment siedział na brzegu kanału, po czym pochylił się naprzód i runął w wodę. Pistolet wydał z siebie cichy pomruk. Ciało powoli, beztrosko płynęło z leniwym prądem. Przez chwilę słychać było cichy bulgot, który jednak wkrótce ustał. Spender wsunął broń do kabury i odszedł bezszelestnie. Nad Marsem świeciło słońce. Czuł, jak promienie palą jego ręce i muskają napiętą twarz. Nie biegł; szedł, jakby nic się nie stało, a wokół był tylko słoneczny blask. Zbliżywszy się, ujrzał rakietę i grupkę ludzi, jedzących świeżo przyrządzone śniadanie w cieniu rozbitego przez Cookiego namiotu. - Idzie nasz samotnik - rzucił ktoś. - Cześć, Spender! Dawno cię tu nie było. Czterej ludzie siedzący przy stole patrzyli na milczącego mężczyznę, który stał obok, przyglądając im się uważnie. - Ty i te twoje przeklęte ruiny! - roześmiał się Cookie, mieszając w garnku czarny płyn. -Jesteś jak pies w składzie kości. - Możliwe - odparł Spender. - Znalazłem różne rzeczy. Co byście powiedzieli na to, że natrafiłem na krążącego w pobliżu Marsjanina? Cała grupka szybko odłożyła widelce. - Naprawdę? Gdzie? - Nieważne. Pozwólcie, że o coś was spytam. Jak byście się czuli, gdybyście to wy byli Marsjanami, a ludzie przybyli do waszego kraju i zaczęli go niszczyć? - Wiem dokładnie, jak bym się czul - odparł Cheroke. -W moich żyłach płynie krew Irokezów. Dziadek opowiadał mi często o Terytorium Oklahomy. I jeśli został tu gdzieś jakiś Marsjanin, jestem po jego stronie. - A wy? - spytał ostrożnie Spender. Nikt się nie odezwał. Ich milczenie wystarczyło za odpowiedź. Łap, ile wlezie. Co znajdziesz, to twoje. Jeśli ktoś nadstawi drugi policzek, uderz go czym prędzej. I tak dalej, i dalej... - No cóż... - mruknął Spender. -Ja znalazłem Marsjanina. Patrzyli na niego, mrużąc oczy. - Tam, w martwym mieście. Nie wiedziałem, że go spotkam. Nie zamierzałem nawet szukać. Nie mam pojęcia, co tam porabiał. Spędziłem tydzień w małym miasteczku w dolinie, ucząc się czytać pradawne księgi i oglądając starożytne dzieła sztuki. I któregoś dnia ujrzałem tego Marsjanina. Przez chwilę stał tam, po czym zniknął. Następnego dnia nie wrócił. Siedziałem przed domem, próbując odczytać stare pismo, gdy Marsjanin znów się pojawił; za każdym razem zbliżał się coraz bardziej. Aż wreszcie w dniu, kiedy zdołałem odcyfrować ich język -jest zdumiewająco prosty, istnieją też piktogramy, wspomagające naukę - Marsjanin stanął przede mną i rzekł: "Daj mi swoje buty". Posłuchałem, a on na to: "Daj mi swój mundur i resztę ekwipunku". A kiedy to uczyniłem, rzekł: "Oddaj mi broń". I dałem mu pistolet. Wówczas powiedział: "Teraz chodź ze mną i patrz, co się stanie". Po tych słowach Marsjanin ruszył w stronę obozu. I teraz tu jest. - Nie widzę żadnych Marsjan - stwierdził Cheroke. - Przykro mi. Spender wyjął pistolet, który zamruczał cicho