Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
To pragnienie było silniejsze niż jakiekolwiek do tej pory pragnienie zapalenia papierosa. To niekoniecznie musiała być Cyndi Lauper. To mógł być ktokolwiek. Jezu Chryste, to mógłby być nawet Ted Nugent. Wizja opadającej siekiery. Świst siekiery. Nie myśl o tym. Ale to było głupie. Mówił sobie, że nie powinien o tym myśleć, choć wiedział, że ta wizja przez cały czas tkwiła w jego podświadomości jak kość w gardle. Czy pozwoli, żeby tam utkwiła na zawsze, czy okaże się mężczyzną i w końcu ją wyrzyga? Wtedy pojawiło się inne wspomnienie — wyglądało na to, że był to Dzień Wspomnień Paula Sheldona. Tym razem przypomniał sobie Olivera Reeda w roli szalonego, ale wyjątkowo przekonującego naukowca w filmie Davida Cronnenberga “Potomstwo", namawiającego swoje pacjentki w Instytucie Psychoplazmatyki (zdaniem Paula była to naprawdę zabawna nazwa), aby “przeszły przez to"! “Przeszły przez to do końca!" No cóż... może to wcale nie była taka głupia rada? Przeszedłem przez to raz. To wystarczy. Gówno — oto czym to było. Gdyby jednorazowe przejście przez to miało mu wystarczyć, gdyby miał mieć dość już po jednym razie, skończyłby sprzedając odkurzacze — jak jego ojciec. No to w takim razie przejdź przez to. Przejdź przez to do końca, Paul. Zacznij z Misery. Nie. Tak. Pieprzę cię. Paul oparł się na fotelu, przykrył oczy ręką i chcąc nie chcąc, przeszedł przez to. Bez wahania. Aż do samego końca. 5 Nie umarł, nie usnął, ale w chwilę po tym, jak Annie go okulawiła, ból odszedł. Odpłynął, oderwał się od ciała jak balon czystej myśli unoszący się na cienkiej nici. O, cholera — dlaczego on się tym w ogóle przejmował? Zrobiła to, przez cały czas pomiędzy wtedy i teraz były tylko ból, nuda i praca nad tą głupawą, melodramatyczną książką, której podjął się, aby umknąć tym dwóm pierwszym czynnikom. Cała rzecz była bez znaczenia. O, tak, ale już nie jest — to temat dla ciebie, Paul. To nić, która omotuje wszystko. Ta nić, która jest tak autentyczna. Czy tego nie dostrzegasz? Misery. Oczywiście. To była nić, która omotywała wszystko, ale niezależnie, czy ta nić była autentyczna, czy nie, była przy tym cholernie głupia. I słowo to oznaczało przede wszystkim ból (zazwyczaj rozwlekły i tępy). Naprawdę oznaczało ono jednak postać i powieść (co się tyczy tej ostatniej — wyjątkowo rozwlekłą i banalną, która jednak, jakkolwiek by było, wkrótce zostanie ukończona). Spędził w towarzystwie Misery ostatnie cztery miesiące (być może nawet pięć) swojego życia, tak — Misery była przy nim przez cały czas, dzień w dzień, ale z całą pewnością to było zbyt jasne — z całą pewnością... O, nie, Paul. W Misery nic nie jest jasne. Z wyjątkiem tego, że zawdzięczasz jej życie... bo w sumie zmieniłeś się w Szeherezadę, prawda? Ponownie próbował odegnać od siebie te myśli, ale nie mógł. Trwałość wspomnień i cała ta reszta. Pismacy chcą się zabawić. Potem przyszedł mu do głowy nieoczekiwany pomysł — całkiem nowy, który sprowadził jego myśli na zupełnie nowe tory. To, co przeoczyłeś, bo jest tak jasne i oczywiste, to to, że byłeś — jesteś — Szeherezadą również dla samego siebie. Zamrugał, opuścił rękę i patrzył otępiałym wzrokiem na letni krajobraz, którego nie spodziewał się w gruncie rzeczy zobaczyć. Cień Annie przesunął się przed nim i ponownie zniknął. Czy to prawda? Grać Szeherezadę dla samego siebie? — pomyślał ponownie. Jeżeli tak, to miał przed sobą największy idiotyzm, z jakim kiedykolwiek przyszło mu się zetknąć. Zawdzięczał życie faktowi, że chciał skończyć tę totalną bzdurę, do której napisania zmusiła go Annie. Powinien był umrzeć... ale nie mógł. Nie mógł umrzeć, dopóki nie dowie się, jak to się wszystko skończyło. Och, ty kretynie, chyba już do reszty ci odbiło. Naprawdę? Jesteś tego pewny? Nie. Nie był już tego pewny. Teraz już nie był pewny niczego. Z jednym wyjątkiem. Całe jego życie obracało się wokół Misery i było od niej uzależnione. Był uzależniony od Misery. Pozwolił swojemu umysłowi odpłynąć. Chmura — pomyślał. Na początek chmura. 6 Tym razem chmura była ciemniejsza, gęstsza i w jakiś sposób łagodniejsza. Nie odczuwał uczucia unoszenia się, tylko zjeżdżania. Czasami pojawiały się jakieś myśli, czasem pojawiał się ból, a czasami słabo słyszał głos Annie, brzmiący jak tego dnia, kiedy spalił manuskrypt w piecyku do barbecue, co nieomal wymknęło się jej spod kontroli: “Wypij to, Paul... musisz!" Zjeżdżać? Nie. To nie było właściwe słowo. Właściwe słowo to “tonąć". Przypomniał sobie pewien telefon, kiedyś o trzeciej nad ranem, kiedy był jeszcze w college'u. Zaspany cenzor bursy z czwartego piętra zabębnił pięściami w drzwi jego pokoju mówiąc mu, żeby przyszedł i odebrał ten cholerny telefon. Jego matka. “Wracaj do domu najszybciej, jak możesz, Paulie. Twój ojciec miał atak serca. Stan jest ciężki. On tonie". Przyjechał tak szybko, jak mógł, zmuszając swojego starego forda, żeby pruł siedemdziesiątką, choć samochód ten nie powinien był wyciągnąć więcej niż pięćdziesiąt, ale wszystkie jego wysiłki i tak spełzły na niczym. Kiedy dotarł na miejsce, jego ojciec już nie tonął. UTONĄŁ. Jak bliski utonięcia był on sam tej nocy, kiedy odrąbała mu nogę siekierą? Nie wiedział, ale fakt, że przez cały tydzień po amputacji w ogóle nie odczuwał bólu, pozwalał mu przypuszczać, że był bardzo bliski śmierci. Tak sądził. Poza tym pamiętał jej głos. Głos przepełniony przerażeniem. To mówiło samo za siebie. Popadł w stan półśpiączki — prawie nie oddychał, znów powróciły kłopoty z pracą płuc — uboczne efekty branych przez niego medykamentów, ponownie podłączyła go pod kroplówkę. Ze stanu tego wyrwał go odgłos bębnów i brzęczenie pszczół. Bębny Bourkasów