Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Okazało się, że zalegają one na obszarze kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, miejscami aż na głębokości sześćdziesięciu paru kilometrów. Zwłaszcza jeden stożek o wyjątkowo dużym nagromadzeniu gniazd blendy uranowej wrzynał się, podstawą sięgającą ku górze, w warstwy głębinowych skał wulkanicznych. Silikoki częściowo ogarnęły ten rejon, drążąc skalę do kilkuset metrów w głąb. Na razie nie osiągnęły złóż uranu, bo posuwały się raczej poziomo. Sprawa ta stanowiła jednak istny miecz Damoklesa. Zdaniem fizyków jądrowych, gdyby całe tamtejsze zasoby tego metalu zostały wyciągnięte na powierzchnię lub, co gorsza, cienką warstewką rozwleczone po znacznych obszarach, rozwianie tego pyłu przez wiatry spowodowałoby skażenie radioaktywne całej Ziemi w takim stopniu, że właściwie nie byłoby już o co walczyć. Na razie bowiem nie wynaleziono metod, które pozwoliłyby wychwycić promieniotwórcze atomy w skali planety. Również szybkie wydobycie z tak znacznej głębokości milionów ton blendy uranowej i wysłanie jej w kierunku Słońca przekraczało techniczne możliwości. Trzeba więc było liczyć się z opanowaniem tych złóż przez silikoki. Już piąta rakieta z załogą została zniszczona. Kierujący akcją na odcinku saharyjskim Franek Skiepurski połączył się z Tomem. Odbiór był bardzo zły. Z ostatniego zdania Toma Franek wywnioskował tylko, iż we Włoszech agresję jednak powstrzymano. Ogarnęła go radość i gniew równocześnie. Radość, że straszliwi przybysze mogą być pokonani. A gniew na siebie, że tu, na bezgrawitacyjnej wyspie, wiszącej półtora tysiąca metrów nad Saharą, widocznie zbyt opieszale broni basenu Morza Śródziemnego, który krzemowcy szturmowali równocześnie z południa i z północy. Wiele faktów wskazywało, że silikoki nie działały same. Musiały być narzędziem jakichś istot bardzo mądrych, przebiegłych i bezwzględnych, które nie ujawniając się na razie, postanowiły za pomocą bakterii - może wyhodowanych umyślnie w tym celu - najpierw wygubić życie na Ziemi, a później przystosować klimat do swoich wymagań. Zresztą oba te dążenia pokrywały się. Ponieważ życie oparte na białku krzemowym dogodnie rozwija się wyłącznie w temperaturze nie niższej od dwustu kilkudziesięciu stopni ciepła, nie może być mowy o współistnieniu krzemowców i węglowców na tych samych obszarach. Jedna strona musi ustąpić drugiej - dobrowolnie lub pod przemocą. Nie było szans na porozumienie, zwłaszcza że domniemani agresorzy działali z ukrycia. Walka przeciw obcym bakteriom, toczona o utrzymanie Ziemi, miała być twarda, nieubłagana i, niestety, rokowała znikome szanse powodzenia. Sytuacja na zachodniej Saharze odsłaniała nowe możliwości silikoków. Inwazja przebiegała tu inaczej niż na innych obszarach; nie wiązała się ani z typowymi wybuchami wulkanów, ani z silnymi trzęsieniami ziemi. Wprawdzie od czasu do czasu grunt drżał, dawały się słyszeć głuche podziemne łomoty, lawa wypływała okrągłymi szybami, rozlewając się w spore jeziora, ale wszystko to odbywało się - jak na taką skalę zjawiska - bardzo spokojnie. Niepokojąco spokojnie. - W tym szaleństwie jest metoda - powiedział Franek do Rem, przybyłej właśnie na inspekcję terenów frontowych. Spojrzał w jej oczy. Skinęła głową. Dla niej stwierdzenie to nie wymagało wyjaśnień. Podczas gdy wszystkie dotychczasowe akcje krzemowców nosiły chaotyczny i przypadkowy charakter, to ostatnie ich wystąpienie było działaniem ze wszech miar zorganizowanym. Dało się porównać z ofensywą przeprowadzoną zgodnie z gruntownie przemyślanym planem strategicznym w czasach, kiedy ludzie toczyli wojny pomiędzy sobą. Każdemu uderzeniu odpowiadało tu kontruderzenie. Rakiety patrolujące bądź dezynfekujące teren fluorowodorem ginęły przy pierwszym zbliżeniu się do miejsc owładniętych przez silikoki. Niszczenie ich przebiegało w rozmaity sposób. Pierwsze pojazdy były oblewane tryskającą skośnie go góry strugą lawy; najbardziej zadziwiało, że taka salwa ani razu nie chybiła