Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. ß âűáĺă íŕ ďŕđîă i ăë˙äçĺ˘ íŕ ďŕćŕđ ďŕä ďĺđóíŕěi, i öĺřűóń˙ iě, ˙ę ÷ŕëŕâĺę, ˙ęîěó ďŕńë˙ ö˙ćęŕăŕ çäŕđýíí˙ ńęŕçŕëi, řňî áóäçĺ ćűöü! Řňî ńâĺň ińíóĺ! 73 Burza nad chutorem Jak daleko sięgam pamięcią, burza zawsze nadciągała zza Profitki – góry, od której zaczyna się dolina – wielka misa, a w niej nasza chata niczym skwarek – nieapetyczny, przypalony na węgiel. Ojciec mój przez całe życie szykował się położyć nowe podwaliny pod chatę i w ostatnich dniach swego życia powierzył to mnie, młodemu gospodarzowi. Ojcu z kolei zlecił jego ojciec, a mój dziadek, żeby położyć pod chatę owe podwaliny, a nie dałbym sobie uciąć ręki za to, czy czasem nie pradziad miał to uczynić... Z Profitki dzień w dzień zbiega na dół szosa, nurkuje w zielone szuwary nad rzeczką, w której czasem kąpią się dziewczyny, i nabrawszy tam rozpędu sunie pod wysoką górę po drugiej stronie doliny, rozciągniętą na kształt podniebnego okopu. Znacznie wyższą od Profitki. Pod tą górą, znacznie wyższą od Profitki, często psują się autobusy i wtedy można zobaczyć naocznie, jak to żonaci mężczyźni troszczą się o swoje żony i jak żony zazdroszczą pannom, a kawalerowie żonatym, marząc nie tyle o żeniaczce, ile o prawach, jakie ona daje. Jasna sprawa. Wyobrażam sobie, co by się działo dokoła popsutego autobusu, gdyby nie było Boga na niebie, a na ziemi milicji i sądów. Pod wieczór rzeczywiście rozległy się grzmoty za Profitką i podniósł się kurz na szosie, biały jak miałki cukier, ten z niezapomnianego matczynego mazurka, łasowanego cichcem w spiżarce na Wielkanoc. Wygłodzone grzmoty. W czasie gdy czub chmury wysuwał się i nachodził na niebo, gdy wyjrzała dawno nie ogolona gęba burzy z zębiskami błyskawic, gęba, która co najmniej trzy dni nic nie jadła, bzyknął jej tuż przed nosem zza Profitki ogłupiały autobus, i tak poleciał w dół nurkując w szuwary, między którymi mostek już zdążył napaskudzić pod siebie ze strachu, i tak wyskoczył na podniebne okopy, aż mi się zdało, że teraz właśnie nadchodzi koniec świata. W strzechach pełno ptactwa – kawek, szpaków, wróbli. Pod strzechami kury z pasją starych ciotek zagrzebują się w ziemię. Świniaki niespodziewanie rozbrykały się po całej zagrodzie z fantazją rekrutów na ostatniej zabawie w wiosce; taka to świńska uciecha desperatów. Posmutniał koń, zgłupiały krowy, nie mówiąc o owcach. W powietrzu kołatała nadzieja, że chata mimo wszystko będzie pływać, jako że z drewna, każdemu dostanie się bodaj trzaska... Matka zamknęła okno, by piorun nie uderzył, nie spalił... Po niebie przespacerował się czort z widłami, skręcając się ze śmiechu, niczym stara panna, której zaświtała jeszcze nadzieja, i rży chutliwie, by jej nie stracić. Autobus, o ile nie pogubił kół, stoi z pewnością w swoim garażu, podwinąwszy smrodliwy ogon, i błyska szklanymi białkami, jak pies, który napsocił. Wiózł pasażerów niczym Burek kota na grzbiecie, ulżył sobie przy szybkiej jeździe, takiej szybkiej, że zapanowała krótkotrwała zgoda. Znikł za okopem. Uff... Nocą znaleźliśmy się w piekle, na samiuteńkim dnie, nad nami dopalał się świat. A może to wyszczerzone w uśmiechu zębiska diabłów, nachylonych i wypatrujących naszej chaty? Matka modliła się coraz głośniej. We wsi sąsiedniej wybuchł pożar i oświecił szyby, deszcz, drzewa, wypędzone za gumno cienie krów i konia, zaspane psy, płot, kamienie... Wybiegłem na próg i z radością patrzyłem na pożar, bo zobaczyłem, że świat istnieje. przeł. Tadeusz Dżugaj 74 Ó Ăđűáî˘ř÷űíó Ó Ăđűáî˘ř÷űíó – ëĺńŕě; äđýâű i ńíĺă. Őâîi, ç ďŕőŕëŕäçĺëŕţ äóřîţ, íŕ á˙ëiçíĺ áĺçíŕäçĺi. Ńěóňŕę çŕďî˘ç íŕ âĺđőŕâiíű i ďŕ–ńŕâiíŕěó ńĺ˘ íŕä äŕđîăŕţ. Ý.. ňđýöţţ ăŕäçiíó, áĺç â¸đńňŕ˘. Íŕďĺđŕäçĺ ěŕńňîę, ŕä ˙ęîăŕ ďŕâĺ˙ëŕ íŕ ě˙íĺ ˘ňóëüíŕńöţ. Çáóäŕâŕííĺ, ç ˙ęîăŕ ˙ äî˘ăŕ íĺ çűőîäçi˘. Óíiçĺ – ęđűíiöŕ ćűâîé âŕäű. Ó ¸é ęŕěĺííi ç áŕđîäęŕěi âîäŕđŕńöĺé i řýďň çŕäŕâîëĺíŕńöi, íĺřňŕ ňŕęîĺ, řňî ćűâĺ ďŕöiőó, íŕö˙ăíó˘řű íŕ ń˙áĺ ďóőęóţ ęî˘äđó – íĺ ç ăŕëŕâîţ. Ńňࢠ˙ íŕ áĺđŕçĺ, ďŕäí˙˘ ęŕěĺíü i ęiíó˘ ó ďđŕçđűńňóţ ˙ěiíó. Ó öiřűíţ. Ďŕ÷óëŕń˙ íiáű çŕňîĺíŕĺ äűőŕííĺ, ççŕäó, i íŕďĺđŕäçĺ, i ďŕ áŕęŕő. Áűëî ˙íî áűööŕě ďŕç˙őŕííĺ, ďĺđŕďűíĺíŕĺ çäçi˘ëĺííĺě. Äđýâű çŕâŕđóřűëiń˙, çŕęŕëűőŕëi ăŕëiíŕěi. Ëĺń ŕćűâŕ˘. 3 őěŕđࢠďŕńűďŕëŕń˙. Âĺöĺđ ďŕäęîřâŕ˘, i çŕâiđóőŕ ěŕöíĺëŕ. Ŕńëĺďëĺíű, ˙ ďŕéřî˘. Äŕ Ăđűáî˘ř÷űíű çđŕáiëŕń˙. áëiçęŕ. 75 Do Grzybowszczyzny Do Grzybowszczyzny lasem trzeba iść; pośród drzew i śniegu