Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Znam nawet miejsce, gdzie się ukrywają i gdzie chcą się przedrzeć przez moje posterunki. Ale podjąłem odpowiednie środki, żeby mi nie uszli. — Będę się bardzo cieszył, jeżeli ci się to uda — powiedział Dobronicz pomimo strachu. — Jestem o tym przekonany — roześmiał się major drwiąco. — I żeby podwoić jeszcze twoją radość, zabiorę cię teraz ze sobą. Będziesz obecny przy tym, jak zwabię te myszki do mojej pułapki. — Panie, nie chciałbym mieć z tym nic wspólnego! Wyłącz mnie z tej gry! — To niemożliwe! Jeżeli pozwoliłbym ci odejść to ostrzegłbyś tych łajdaków. A więc naprzód! Chcąc nie chcąc Dobronicz musiał ulec żądaniu majora. * * * Mili i matce wydało się to podejrzane, że major zabrał ze sobą ojca. Kiedy nie wracał, zatroskane spytały Sama o radę. Mały traper nie był zmartwiony ani trochę. — Spodziewałem się czegoś takiego. Ale nie bójcie się! Nic mu się nie stanie. Musi tylko być przy tym jak będą łapali „biednych ludzi”, którzy nas wkrótce opuszczą. — Co? — zawołała Mila z przerażeniem. — Chcą teraz odejść? — Tak jest, o północy. — Mój Boże! To już za kwadrans! — W samej rzeczy — odparł Sam z całym spokojem. Mila była bliska płaczu. Już chciała wypaść z izby, kiedy Sam chwycił ją za rękę. — Nie tak gwałtownie, moje dziecko! Wszystko jest w jak najlepszym porządku — i z szelmowskim uśmiechem dodał: — poza tym nie wszyscy odchodzą. Niektórzy pozostają, na przykład Numer Dziesiąty. — A rodzina Borodów? — wyrwało się jej. — Także zostaje — uśmiechnął się traper życzliwie. Mila zmieszała się. Czuła, że zdradziła się tym nagłym pytaniem. — Muszę pójść do zesłańców — powiedziała odzyskawszy swoje zwykłe zdecydowanie. — Chcę się przynajmniej pożegnać, zanim wyruszą. Ale mówiłeś przecież, że major chce ich pojmać. — Chce, ale nigdy ich nie dostanie. Zatroszczyłem się o to, że będzie ich szukał w niewłaściwym miejscu. Idź do jaskini i powiedz naszym przyjaciołom, że na nich czekam! Mila wybiegła w ciemność. * * * Roztropny Sam zarządził już, aby zaufani parobcy potajemnie przyprowadzili z pastwiska konie należące do zesłańców. Kilka minut po północy uciekinierzy opuścili jaskinię i osiodłali konie. Rozpoczął się marsz. Na czele jechali Sam Hawkens, Dick Stone, pułkownik Sendewicz, Aleksy Boroda i Gotfryd von Adlerhorst, dotąd kozak Numer Dziesięć. Will Parker pozostał jako strażnik przy derwiszu. Numer Osiemdziesiąty Czwarty chciał także przyłączyć się do nich wraz ze swoimi myśliwymi, ale Samowi udało się odwieść go od tego zamiaru. Konieczność nie wymagała tego, aby tak wielu ludzi wystawiało się na niebezpieczeństwo wykrycia. Z tego też powodu było mu nawet na rękę, że tylko część zesłańców posiadała konie i tych zabrał właśnie ze sobą. Pozostali mieli dołączyć do nich piechotą i to pod dowództwem jakiegoś pewnego człowieka wybranego z własnego grona. W drodze do stanicy grupa Sama nie napotkała ani jednego kozaka. Przed stanicą jeźdźcy zsiedli z koni. Starsi pozostali pilnować zwierząt, pozostali wtargnęli przez niestrzeżony wał do stanicy. Wszędzie było ciemno. Mieszkańcy miasteczka dawno już spali. Sam wyszukał sobie kilku rozważniejszych mężczyzn, między innymi Aleksego, Sendewicza, Gotfryda von Adlerhorst i Dicka, zdjął wierzchnie okrycie i od jednego z zesłańców pożyczył sobie płaszcz, po czym wyjął mały pojemnik. — To jest sadza z komina Piotra Dobronicza — powiedział zaaferowany. — Pomażcie tym twarze! Najpierw musimy dostać się do mieszkania majora, ponieważ tam z pewnością znajdziemy klucze do arsenału i inne rzeczy, których pilnie potrzebujemy, jeśli się nie mylę. Nikt nie może nas rozpoznać. Mała grupka udała się do domu stojącego tuż obok wału. Okiennice były zamknięte. Przez szpary jednej z okiennic wydobywały się nikłe smugi światła. A więc tutaj jeszcze nie spano. Sam zajrzał ostrożnie do izby przez tę szparę. Przed sobą miał dostatnio urządzony pokój. Przy stole siedziała kobieta i czytała. Najprawdopodobniej była sama. Gotfryd także zajrzał do środka. — To chyba żona majora — rzekł traper. — Zapukamy? — Nie. Zanim nam otworzy, wypyta, kim jesteśmy i być może sprawi nam dodatkowe kłopoty. — No to w jaki sposób wejdziemy do domu? — Przez okno na strychu. Przyniosę tylko drabinę. Poczekajcie trochę! Pobiegł za dom i po chwili powrócił z drabiną. Ponownie wspiął się na wał i przerzucił drabinę z jego brzegu na dach domu. — Najpierw ja przejdę po tym moście — szepnął. — Jak tylko zobaczycie światło po drugiej stronie, dołączycie do mnie. Prędko przełazi na dach i przez otwarte okienko wśliznął się do środka. Wyciągnął łojówkę i zapalił ją. Znajdował się w małej komórce nie zawierającej niczego poza rupieciami. Drzwi komórki zaopatrzone były jedynie w prostą klamkę. Teraz nadeszli pozostali. — Zdjąć buty! — nakazał cicho Sam. Otworzyli drzwi. Parę kroków dalej odkryli schody wiodące na dół, a naprzeciwko znajdowały się jeszcze jedne drzwi, spoza których dochodziło głośne chrapanie. Sam postawił przy nich wartownika, aby zabezpieczyć się na wypadek nieoczekiwanego zakłócenia w przeprowadzaniu planu, po czym bezgłośnie zeszli na dół. Z lewej strony znajdował się pokój dzienny, do którego przedtem zaglądali przez szpary w okiennicy. Drzwi z prawej strony były zamknięte. Przypuszczalnie znajdowało się za nimi pomieszczenie gospodarcze, w którym o tej porze nie należało się raczej spodziewać mieszkańców domu. Sam zgasił światło. — Wchodzimy? — spytał Dick. — Nie — odparł Sam. — Kobieta mogłaby umrzeć ze strachu. Najpierw zapukamy. Jednak pukanie pozostało bez odpowiedzi. Kobieta wydawała się być tak przerażona, że nie mogła mówić